Była niedziela, jakoś w południe.
Musiałem pójść do sklepu po frytki. Ubrałem szybki ortalion i
skierowałem się do pobliskiej galerii handlowej. Ludzi było pełno,
głównie bogatych, ale też sporo zwykłych, takich co to pewnie
muszą na niektóre rzeczy oszczędzać. I niezliczona ilość
obsługi, ubranej w uniformy i wtopionej w ściany galerii.
Niewidzialnej, stanowiącej element wyposażenia. Jedna dziewczyna w
lodziarni miała włosy zafarbowane na mocny rudy. Wystawały spod
opatrzonej logiem czapki z daszkiem. Chciała się jakoś rzucać w
oczy, a jest tylko urządzeniem do trzymania wafelka.
Nad kasą lodziarni wisiał nowoczesny
żyrandol w kształcie piramidy z małych, iskrzących się
kryształków zawieszonych na cienkich nitkach.
Skierowałem kroki do schodów
ruchomych, poważnie zamyślony nad swoimi planami na najbliższe
dni. Widziałem sporo błędów w większości z nich, ale nagłe
zmiany przyjętych wcześniej założeń wydały mi się lekkomyślnym
kaprysem. Zresztą, czy w takim miejscu można wpaść na jakikolwiek
pomysł lepszy od poprzednich?
Tłok na schodach. Ktoś brzuchem
pchał mnie w łopatki. Gdybym na przykład był nietrzeźwy, albo
czuł się bardzo słabo tego dnia, także popchnąłbym swoim
brzuchem łopatki osoby przede mną. Na szczęście, w odróżnieniu
od większości klientów galerii, jestem na tyle szczupły, że
pomiędzy moim brzuchem a łopatkami jakiegoś nieszczęśnika wciąż
było dużo miejsca.
Pomknąłem do marketu spożywczego,
mijając wiele starzejących się par, powoli włóczących się
pomiędzy sklepami. Szli wolno, bo pewnie przeżywali romantyczne
chwile albo byli zmęczeni. Najprawdopodobniej jednak zwiedzali,
podziwiali obfitość towarów i rozmaitość wystaw.
Taki schemat zachowania powstał dużo
wcześniej, prawdopodobnie wraz z otwarciem pierwszego na świecie
muzeum lub udostępnieniem pierwszego zabytkowego budynku lub
kościoła do zwiedzania.
Przed sklepem z artykułami
dziecięcymi stała kobieta z ankietą. Szczupła, lekko
przestępowała z nogi na nogę. Ankiety w pliku, który trzymała w
rękach roiły się od rubryk, kropek i kwadracików do wpisywania
czegoś po jednej literce. Nie zaczepiła mnie. Pewnie ankietuje
wyłącznie osoby wychodzące ze sklepu, albo rodziny z dziećmi.
Wszedłem do sklepu. Najbliżej
wejścia było stoisko z warzywami i owocami. Pięćdziesięciocalowy
wyświetlacz prezentował jakiś egzotyczny owoc, którego nazwę jak
i wygląd od razu zapomniałem. W związku z promocją na ten owoc,
kosztował on złotówkę i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy za
kilogram.
Gdzieś na końcu zobaczyłem
niebieskawą biel lodówki, więc od razu tam poszedłem. Na półkach
znajdowały się wyłącznie mrożone dania do szybkiego podgrzania w
piekarniku lub mikrofalówce. Zapiekanki, hamburgery, spory
asortyment flaków. Nieco zdziwiła mnie możliwość zakupienia
mrożonych naleśników z serem. Wyglądały nawet w miarę
prawdziwie. Na górnej półce stało sporej wielkości kolorowe
opakowanie z „Gulaszem Domowym”, pisownia oryginalna. Pomysł ten
obrzydził mnie na tyle, że przestałem oglądać i poszedłem
szukać frytek w innej części sklepu.
Minąłem półkę z rozmaitymi
rodzajami oleju. To byłoby logiczne, że jak ktoś kupuje frytki,
kupuje też olej, ale frytek nigdzie w pobliżu nie zauważyłem.
Znowu kierowałem się do lodówki, tym razem z nabiałem, przeważnie
jogurcikami. Spojrzałem jeszcze przelotnie na obsługiwane przez
urządzenie zwane pracownikiem osobne stoisko z rzeczami na wagę
Były to rzeczy, które kupujemy przede wszystkim wtedy, gdy
organizujemy przyjęcie. Oliwki nadziewane fetą, czterdzieści
dziewięć złotych dziewięćdziesiąt dziewięć groszy za
kilogram. Obok było też stoisko mięsne i rybne, na które wolałem
już nie patrzeć.
Rzeczywiście, zaraz przy jogurcikach
ustawiono przeszło dziesięciometrowy rząd otwieranych od góry
lodówek z różnymi głęboko mrożonymi produktami. Ogromny wybór
nuggetsów i paluszków rybnych, często nadziewanych dodatkowo
serem, szpinakiem i wieloma innymi rzeczami. Dwie lodówki, czyli
jakieś trzy metry, to były frytki. Porównałem liczne oferty,
pooglądałem frytki proste i karbowane, wyeliminowałem te do
przygotowania w piekarniku, ponieważ są niesmaczne i wybrałem
kilogramowe opakowanie karbowanych za sześć złotych
dziewięćdziesiąt dziewięć groszy.
Wykalkulowałem, że mając dychę w
kieszeni ortalionowej bluzy, mogę jeszcze kupić sobie loda. Na
śniadanie i na polepszenie nastroju. W październiku wybór nie był
zbyt duży, ale ja i tak zawsze kupuję Big Milka. Ich wszędzie jest
spory zapas.
Tylko jedna kasa była otwarta.
Kolejka ciągnęła się aż pomiędzy półkę z napojami gazowanymi
a półkę z chipsami. Gapiłem się chyba pięć minut na chrupki i
ciepłą Colę Light, Zero i Cherry Coke, aż nie otwarto drugiej
kasy. Poszedłem niespiesznie do drugiej kolejki i znalazłem się
pomiędzy jakimś facetem a starszą kobietą z dzieckiem, które
bezustannie się czegoś domagało.
Babcia wygłaszała przez cały czas
tyradę o tym, że ciągłe chcenie czegoś to bardzo zła cecha
małej i musi się jej oduczyć. Że jak kupi jej gumę, to będzie
płacz, bo ona zaraz zachce loda. Tak, powiedziała „chcenie”.
Że nie ma pieniążków i dlatego
kupuje tylko wodę i bułki. Powiedziała to dobitnie, żeby
zasugerować, że roszczenia wnuczki są absurdalne. Nie tylko w
aktualnej sytuacji, ale ogólnie, bo nigdy nie można mieć
wszystkiego. I tak, powiedziała „pieniążków”.
Spojrzałem na wyeksponowane
opakowania nowego Ptasiego Mleczka w białej czekoladzie. Żeby
spróbować wszystkich rzeczy, które chętnie bym sobie tutaj kupił
i zjadł, potrzebowałbym przeszło tysiąca złotych, tak kalkuluję.
A to wszystko są przecież takie same białka, tłuszcze i
węglowodany, którymi i tak żywię się całe życie.
Swoją drogą, polska wersja buddyzmu
babci, nie chciej za dużo bo i tak cię na to nie stać, wcale nie
jest bardziej pesymistyczna od oryginalnej. Odrzucić wszelkie
pragnienia, to jak się nagle na coś wściec, krzyknąć „pierdolę
to!” i wyjść z pokoju. Taki foch rozchwianej psychiki, który
zresztą mi też często się zdarza. Może to jakiś popsuty
mechanizm umysłu, zabezpieczający przed rzeźbieniem w gównie?
A może on działa poprawnie, a próba
uszczęśliwienia się chipsami i słodyczami to w rzeczy samej
rzeźbienie w gównie?
Podczas gdy babcia wykładała swą
teorię, której nikt nigdy nie spisze ani nie nazwie, facet przede
mną wyszedł z kolejki i zaczął się przyglądać czemuś na
stojakach przy kasach.
Pierwszy stopień świadomości
konsumenta: wypowiedzenie w sytuacji towarzyskiej tej oklepanej
dygresji, że stojaki przy kasach są po to, żebyś nudząc się w
kolejce zaczął się gapić na batonika i ostatecznie go kupił.
Facet przede mną wrócił z gumą
Airwaves, zanim poszedł miał gumę Orbit. Gumy były widocznie dla
niego ważne. W sumie to mu się nie dziwię.
Urządzenie-kasjerka skasowało towary
osobie przed facetem od gum. Czarna taśma z produktami się
przesunęła, babcia z wnuczką zrobiły kilka kroków naprzód, a
jegomość od gum nie. Zostałem w niego wepchnięty i poczułem
zapach jego potu. Moje ciało napięło się w chęci nagłej
ucieczki.
Problem. Gumy leżały zbyt blisko
zakupów babki na początku kolejki. Kasjerka, jako bezmyślne
urządzenie skasowała paczkę gum babce. Musiałem czekać, aż
zakup zostanie anulowany.
Kiedyś urządzenie-kasjerka omyłkowo
skasowało mi lizaka jako Kinder niespodziankę. Musiałem czekać
kwadrans na kierowniczkę działu, żeby anulowała pomyłkę. Na
szczęście od tego czasu przepisy wewnętrzne sklepu się zmieniły
i teraz urządzenie-kasjerka mogło to zrobić samodzielnie.
Wciśnięty w plecy faceta od gum,
ostrożnie położyłem zielony pałąk pomiędzy moje frytki i loda,
a wodę, bułki i gumę babci. Na wszelki wypadek, żeby nie tracić
czasu i szybko stąd zniknąć.
Poprosiłem jeszcze o siatkę i
zapłaciłem. Lód był chyba tańszy niż napisano na lodówce.
Ciekawe, zwykle cena nabita na kasie jest trochę wyższa niż cena
na półce. Zauważenie tego to też pierwszy stopień świadomości
konsumenta. Drugi to zgłoszenie tego sklepowi albo na jakimś blogu.
Trzymałem siatkę kurczowo i szedłem
bardzo szybko. Coś sprawiało, że czułem się źle. Chyba te dwa
piętra sklepów odzieżowych i licznych zakładów usługowych
zwieńczone piętrem restauracyjnym, wszystko nad moją głową. Jak
ten wieżowiec w Matrixie, gdzie najważniejsza rzecz znajdowała się
na wysokim piętrze, a cały budynek był nie do sforsowania. W tym
wypadku na najwyższym piętrze na śmiałka czeka Burger King.
Słyszałem, że w krajach zachodnich
obowiązkowe jest ustawianie się wyłącznie po prawej stronie
schodów ruchomych. Lewą stronę rezerwuje się dla osób, które
się spieszą i nie stoją na schodach, tylko idą dla zaoszczędzenia
czasu. Tutaj przede mną stały dwie zadbane i modnie ubrane pizdy,
które rozmawiały, każda oparta o jedną barierkę. Zastawiały
całkowicie przejście sobą i swoimi torbami. Zanim by zrobiły dla
mnie miejsce, już bym był na górze. Stałem więc spięty,
starając się nie patrzeć nikomu w oczy. Pomyślałem, że
chciałbym zobaczyć jakąś ładną kobietę, ale nikt nie może być
ładny tutaj. To miejsce jest dla brzydkich, żeby poczuli się jak
ładni.
Dwie hostessy rozdawały balony i
cukierki. Ich kombinezony sugerowały, że są urządzeniami
reklamującymi galerię ogólnie, a nie żaden konkretny sklep. W
związku z tym, prawdopodobnie mogą podejść do każdego.
Początkowo poczułem falę przerażenia, niechęci do interakcji i
sztucznego uśmiechu, którym mogę zostać obdarzony razem z
cukierkiem, ale po chwili pomyślałem, że może jednak wezmę sobie
takiego balona? Iść zdołowany, z pustym spojrzeniem, nienaturalnie
prostymi plecami i ściskając kurczowo w jednej ręce siatkę
foliową, a w drugiej balon?
Ostatecznie uznałem, że lepiej nie
przynosić do domu żadnych przedmiotów z tego miejsca. Żołądek
poradzi sobie z żywnością, którą tam kupiłem, ale dusza może
nie mieć tak łatwo z balonem, który emitowałby energię galerii w
moim pokoju. Minąłem urządzenia-hostessy, mając najwidoczniej tak
nieprzyjemną prezencję, że zignorowały mnie.
Wślizgnąłem się w drzwi obrotowe,
zanim się zamknęły na następne pięć sekund. Kręciły się o
wiele za wolno. Gdy wreszcie wyszedłem na świeże powietrze, do
galerii wchodził facet w okropnym płaszczu. Miał to być granatowy
trencz, ale był na tyle krótki, ciasny i pozbawiony paska, że
przypominał raczej dwurzędową, bawełnianą kurtkę. T-shirt pod
spodem wcale nie ratował go przed wyglądem prezentera z telewizji
śniadaniowej. Pewnie wszystko kupił w galerii, może jak odwiedzał
znajomych w Poznaniu. We Wrocławiu. Zwężane spodnie też mógł
kupić w Krakowie.
A tutaj na pewno znajdzie dużo ubrań
do kompletu. Gdy poliestrowy „płaszcz” popruje się od częstego
użytkowania, w którymś sklepie w galerii czeka na niego rząd
identycznych okryć. Tak samo jak w warszawskich, toruńskich,
sosnowieckich czy trójmiejskich placówkach tego typu.
Chciałem usiąść na którejś ławce
przed galerią, żeby na świeżym powietrzu zjeść loda, spokojnie
obserwując stroje, obyczaje i twarze ludzi, ale nie znalazłem
wolnego miejsca. Na jednej z ławek, na której chętnie bym usiadł,
bo była plecami do słońca, siedział wielki grubas w dresowych
ciuchach. Tępo wpatrywał się w coś powyżej linii jego oczu.
Lekko otwierał mordę. Wywnioskowałem, że podziwia fasadę
galerii, którą tworzył metal podziurawiony otworami o różnej
średnicy.
W związku z tym, poszedłem szybko do
domu, by schować frytki do lodówki i zjeść loda przed komputerem.