27 października 2013

Pójście po frytki

Była niedziela, jakoś w południe. Musiałem pójść do sklepu po frytki. Ubrałem szybki ortalion i skierowałem się do pobliskiej galerii handlowej. Ludzi było pełno, głównie bogatych, ale też sporo zwykłych, takich co to pewnie muszą na niektóre rzeczy oszczędzać. I niezliczona ilość obsługi, ubranej w uniformy i wtopionej w ściany galerii. Niewidzialnej, stanowiącej element wyposażenia. Jedna dziewczyna w lodziarni miała włosy zafarbowane na mocny rudy. Wystawały spod opatrzonej logiem czapki z daszkiem. Chciała się jakoś rzucać w oczy, a jest tylko urządzeniem do trzymania wafelka.
Nad kasą lodziarni wisiał nowoczesny żyrandol w kształcie piramidy z małych, iskrzących się kryształków zawieszonych na cienkich nitkach.
Skierowałem kroki do schodów ruchomych, poważnie zamyślony nad swoimi planami na najbliższe dni. Widziałem sporo błędów w większości z nich, ale nagłe zmiany przyjętych wcześniej założeń wydały mi się lekkomyślnym kaprysem. Zresztą, czy w takim miejscu można wpaść na jakikolwiek pomysł lepszy od poprzednich?
Tłok na schodach. Ktoś brzuchem pchał mnie w łopatki. Gdybym na przykład był nietrzeźwy, albo czuł się bardzo słabo tego dnia, także popchnąłbym swoim brzuchem łopatki osoby przede mną. Na szczęście, w odróżnieniu od większości klientów galerii, jestem na tyle szczupły, że pomiędzy moim brzuchem a łopatkami jakiegoś nieszczęśnika wciąż było dużo miejsca.
Pomknąłem do marketu spożywczego, mijając wiele starzejących się par, powoli włóczących się pomiędzy sklepami. Szli wolno, bo pewnie przeżywali romantyczne chwile albo byli zmęczeni. Najprawdopodobniej jednak zwiedzali, podziwiali obfitość towarów i rozmaitość wystaw.
Taki schemat zachowania powstał dużo wcześniej, prawdopodobnie wraz z otwarciem pierwszego na świecie muzeum lub udostępnieniem pierwszego zabytkowego budynku lub kościoła do zwiedzania.
Przed sklepem z artykułami dziecięcymi stała kobieta z ankietą. Szczupła, lekko przestępowała z nogi na nogę. Ankiety w pliku, który trzymała w rękach roiły się od rubryk, kropek i kwadracików do wpisywania czegoś po jednej literce. Nie zaczepiła mnie. Pewnie ankietuje wyłącznie osoby wychodzące ze sklepu, albo rodziny z dziećmi.
Wszedłem do sklepu. Najbliżej wejścia było stoisko z warzywami i owocami. Pięćdziesięciocalowy wyświetlacz prezentował jakiś egzotyczny owoc, którego nazwę jak i wygląd od razu zapomniałem. W związku z promocją na ten owoc, kosztował on złotówkę i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy za kilogram.
Gdzieś na końcu zobaczyłem niebieskawą biel lodówki, więc od razu tam poszedłem. Na półkach znajdowały się wyłącznie mrożone dania do szybkiego podgrzania w piekarniku lub mikrofalówce. Zapiekanki, hamburgery, spory asortyment flaków. Nieco zdziwiła mnie możliwość zakupienia mrożonych naleśników z serem. Wyglądały nawet w miarę prawdziwie. Na górnej półce stało sporej wielkości kolorowe opakowanie z „Gulaszem Domowym”, pisownia oryginalna. Pomysł ten obrzydził mnie na tyle, że przestałem oglądać i poszedłem szukać frytek w innej części sklepu.
Minąłem półkę z rozmaitymi rodzajami oleju. To byłoby logiczne, że jak ktoś kupuje frytki, kupuje też olej, ale frytek nigdzie w pobliżu nie zauważyłem. Znowu kierowałem się do lodówki, tym razem z nabiałem, przeważnie jogurcikami. Spojrzałem jeszcze przelotnie na obsługiwane przez urządzenie zwane pracownikiem osobne stoisko z rzeczami na wagę Były to rzeczy, które kupujemy przede wszystkim wtedy, gdy organizujemy przyjęcie. Oliwki nadziewane fetą, czterdzieści dziewięć złotych dziewięćdziesiąt dziewięć groszy za kilogram. Obok było też stoisko mięsne i rybne, na które wolałem już nie patrzeć.
Rzeczywiście, zaraz przy jogurcikach ustawiono przeszło dziesięciometrowy rząd otwieranych od góry lodówek z różnymi głęboko mrożonymi produktami. Ogromny wybór nuggetsów i paluszków rybnych, często nadziewanych dodatkowo serem, szpinakiem i wieloma innymi rzeczami. Dwie lodówki, czyli jakieś trzy metry, to były frytki. Porównałem liczne oferty, pooglądałem frytki proste i karbowane, wyeliminowałem te do przygotowania w piekarniku, ponieważ są niesmaczne i wybrałem kilogramowe opakowanie karbowanych za sześć złotych dziewięćdziesiąt dziewięć groszy.
Wykalkulowałem, że mając dychę w kieszeni ortalionowej bluzy, mogę jeszcze kupić sobie loda. Na śniadanie i na polepszenie nastroju. W październiku wybór nie był zbyt duży, ale ja i tak zawsze kupuję Big Milka. Ich wszędzie jest spory zapas.
Tylko jedna kasa była otwarta. Kolejka ciągnęła się aż pomiędzy półkę z napojami gazowanymi a półkę z chipsami. Gapiłem się chyba pięć minut na chrupki i ciepłą Colę Light, Zero i Cherry Coke, aż nie otwarto drugiej kasy. Poszedłem niespiesznie do drugiej kolejki i znalazłem się pomiędzy jakimś facetem a starszą kobietą z dzieckiem, które bezustannie się czegoś domagało.
Babcia wygłaszała przez cały czas tyradę o tym, że ciągłe chcenie czegoś to bardzo zła cecha małej i musi się jej oduczyć. Że jak kupi jej gumę, to będzie płacz, bo ona zaraz zachce loda. Tak, powiedziała „chcenie”.
Że nie ma pieniążków i dlatego kupuje tylko wodę i bułki. Powiedziała to dobitnie, żeby zasugerować, że roszczenia wnuczki są absurdalne. Nie tylko w aktualnej sytuacji, ale ogólnie, bo nigdy nie można mieć wszystkiego. I tak, powiedziała „pieniążków”.
Spojrzałem na wyeksponowane opakowania nowego Ptasiego Mleczka w białej czekoladzie. Żeby spróbować wszystkich rzeczy, które chętnie bym sobie tutaj kupił i zjadł, potrzebowałbym przeszło tysiąca złotych, tak kalkuluję. A to wszystko są przecież takie same białka, tłuszcze i węglowodany, którymi i tak żywię się całe życie.
Swoją drogą, polska wersja buddyzmu babci, nie chciej za dużo bo i tak cię na to nie stać, wcale nie jest bardziej pesymistyczna od oryginalnej. Odrzucić wszelkie pragnienia, to jak się nagle na coś wściec, krzyknąć „pierdolę to!” i wyjść z pokoju. Taki foch rozchwianej psychiki, który zresztą mi też często się zdarza. Może to jakiś popsuty mechanizm umysłu, zabezpieczający przed rzeźbieniem w gównie?
A może on działa poprawnie, a próba uszczęśliwienia się chipsami i słodyczami to w rzeczy samej rzeźbienie w gównie?
Podczas gdy babcia wykładała swą teorię, której nikt nigdy nie spisze ani nie nazwie, facet przede mną wyszedł z kolejki i zaczął się przyglądać czemuś na stojakach przy kasach.
Pierwszy stopień świadomości konsumenta: wypowiedzenie w sytuacji towarzyskiej tej oklepanej dygresji, że stojaki przy kasach są po to, żebyś nudząc się w kolejce zaczął się gapić na batonika i ostatecznie go kupił.
Facet przede mną wrócił z gumą Airwaves, zanim poszedł miał gumę Orbit. Gumy były widocznie dla niego ważne. W sumie to mu się nie dziwię.
Urządzenie-kasjerka skasowało towary osobie przed facetem od gum. Czarna taśma z produktami się przesunęła, babcia z wnuczką zrobiły kilka kroków naprzód, a jegomość od gum nie. Zostałem w niego wepchnięty i poczułem zapach jego potu. Moje ciało napięło się w chęci nagłej ucieczki.
Problem. Gumy leżały zbyt blisko zakupów babki na początku kolejki. Kasjerka, jako bezmyślne urządzenie skasowała paczkę gum babce. Musiałem czekać, aż zakup zostanie anulowany.
Kiedyś urządzenie-kasjerka omyłkowo skasowało mi lizaka jako Kinder niespodziankę. Musiałem czekać kwadrans na kierowniczkę działu, żeby anulowała pomyłkę. Na szczęście od tego czasu przepisy wewnętrzne sklepu się zmieniły i teraz urządzenie-kasjerka mogło to zrobić samodzielnie.
Wciśnięty w plecy faceta od gum, ostrożnie położyłem zielony pałąk pomiędzy moje frytki i loda, a wodę, bułki i gumę babci. Na wszelki wypadek, żeby nie tracić czasu i szybko stąd zniknąć.
Poprosiłem jeszcze o siatkę i zapłaciłem. Lód był chyba tańszy niż napisano na lodówce. Ciekawe, zwykle cena nabita na kasie jest trochę wyższa niż cena na półce. Zauważenie tego to też pierwszy stopień świadomości konsumenta. Drugi to zgłoszenie tego sklepowi albo na jakimś blogu.
Trzymałem siatkę kurczowo i szedłem bardzo szybko. Coś sprawiało, że czułem się źle. Chyba te dwa piętra sklepów odzieżowych i licznych zakładów usługowych zwieńczone piętrem restauracyjnym, wszystko nad moją głową. Jak ten wieżowiec w Matrixie, gdzie najważniejsza rzecz znajdowała się na wysokim piętrze, a cały budynek był nie do sforsowania. W tym wypadku na najwyższym piętrze na śmiałka czeka Burger King.
Słyszałem, że w krajach zachodnich obowiązkowe jest ustawianie się wyłącznie po prawej stronie schodów ruchomych. Lewą stronę rezerwuje się dla osób, które się spieszą i nie stoją na schodach, tylko idą dla zaoszczędzenia czasu. Tutaj przede mną stały dwie zadbane i modnie ubrane pizdy, które rozmawiały, każda oparta o jedną barierkę. Zastawiały całkowicie przejście sobą i swoimi torbami. Zanim by zrobiły dla mnie miejsce, już bym był na górze. Stałem więc spięty, starając się nie patrzeć nikomu w oczy. Pomyślałem, że chciałbym zobaczyć jakąś ładną kobietę, ale nikt nie może być ładny tutaj. To miejsce jest dla brzydkich, żeby poczuli się jak ładni.
Dwie hostessy rozdawały balony i cukierki. Ich kombinezony sugerowały, że są urządzeniami reklamującymi galerię ogólnie, a nie żaden konkretny sklep. W związku z tym, prawdopodobnie mogą podejść do każdego. Początkowo poczułem falę przerażenia, niechęci do interakcji i sztucznego uśmiechu, którym mogę zostać obdarzony razem z cukierkiem, ale po chwili pomyślałem, że może jednak wezmę sobie takiego balona? Iść zdołowany, z pustym spojrzeniem, nienaturalnie prostymi plecami i ściskając kurczowo w jednej ręce siatkę foliową, a w drugiej balon?
Ostatecznie uznałem, że lepiej nie przynosić do domu żadnych przedmiotów z tego miejsca. Żołądek poradzi sobie z żywnością, którą tam kupiłem, ale dusza może nie mieć tak łatwo z balonem, który emitowałby energię galerii w moim pokoju. Minąłem urządzenia-hostessy, mając najwidoczniej tak nieprzyjemną prezencję, że zignorowały mnie.
Wślizgnąłem się w drzwi obrotowe, zanim się zamknęły na następne pięć sekund. Kręciły się o wiele za wolno. Gdy wreszcie wyszedłem na świeże powietrze, do galerii wchodził facet w okropnym płaszczu. Miał to być granatowy trencz, ale był na tyle krótki, ciasny i pozbawiony paska, że przypominał raczej dwurzędową, bawełnianą kurtkę. T-shirt pod spodem wcale nie ratował go przed wyglądem prezentera z telewizji śniadaniowej. Pewnie wszystko kupił w galerii, może jak odwiedzał znajomych w Poznaniu. We Wrocławiu. Zwężane spodnie też mógł kupić w Krakowie.
A tutaj na pewno znajdzie dużo ubrań do kompletu. Gdy poliestrowy „płaszcz” popruje się od częstego użytkowania, w którymś sklepie w galerii czeka na niego rząd identycznych okryć. Tak samo jak w warszawskich, toruńskich, sosnowieckich czy trójmiejskich placówkach tego typu.
Chciałem usiąść na którejś ławce przed galerią, żeby na świeżym powietrzu zjeść loda, spokojnie obserwując stroje, obyczaje i twarze ludzi, ale nie znalazłem wolnego miejsca. Na jednej z ławek, na której chętnie bym usiadł, bo była plecami do słońca, siedział wielki grubas w dresowych ciuchach. Tępo wpatrywał się w coś powyżej linii jego oczu. Lekko otwierał mordę. Wywnioskowałem, że podziwia fasadę galerii, którą tworzył metal podziurawiony otworami o różnej średnicy.
W związku z tym, poszedłem szybko do domu, by schować frytki do lodówki i zjeść loda przed komputerem.

2 komentarze:

  1. Dadaizm, dadaizm! Podoba mi się prostota opisu, bez pierdolenia artystycznego, bez kreowania się na jakiś ponadczasowy autorytet.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo ładny opis świata psów
    Karol Tl

    OdpowiedzUsuń

no co ci się nie podoba