28 grudnia 2012

Kwiaciarnia całodobowa

Gdyby nie niedostatek materialny, czyniący przedmioty na wystawach i galerie handlowe już nie niedostępnymi, ale wręcz obcymi, gdyby nie przodkowie tak zrezygnowani, że nie podejmowali nawet prób opuszczenia swej klasy społecznej, gdyby nie lata wysłuchiwania i czytania słów takich jak „praca” czy „robotniczy” przez które każdy długotrwały wysiłek jawił mu się jako chwalebny i wartościowy, czy wreszcie gdyby nie to, że nie miał dokąd pójść, Kwiaciarz nigdy by nie postanowił założyć „kwiaciarni całodobowej”. Lektura pierwszego lepszego podręcznika o ekonomii, rozdziału o znajdywaniu nisz umieściła na kolejną noc wokół niego namiot z żółtej plandeki, na której widniały namalowane odręcznie czarnym sprayem, na każdej ścianie napisy „KWIACIARNIA 24H” i „KWIATY CAŁĄ DOBĘ W ŚRODKU”. Podręcznik o ekonomii rozsiał też co noc na opustoszałym rynku brzęczenie agregatu prądotwórczego. Brzęczenia nie słyszała przednia ściana domu handlowego, zamkniętego w środku nocy. Głuche też były szkła biurowca naprzeciw, jak i nic nie słyszał zielony, blaszany kiosk o gładkiej, zamkniętej powierzchni blachy falistej. Agregatu nie słyszał też już prawie Kwiaciarz, ponieważ brzęczenie dobiegało go już tak długo, że stało się domyślnym stanem dla jego uszu. Nie widział też, jak bardzo pusty jest rynek o tej porze, ponieważ świat Kwiaciarza miał cztery, żółte ściany lekko poruszające się czasami od wiatru i żółty, piramidalny sufit. Sklepienia w gotyckich kościołach miały imitować sklepienie niebieskie, sklepienie żółte świata Kwiaciarza nie wymagało już żadnej symbolizacji czy metafory.
Kwiaciarz wiedział też, że nie wolno patrzyć w słońce, jednak zapomniał się i apatycznie, całkiem bezmyślnie zagapił się w nagą żarówkę zwisającą z sufitu. Gdy ocknął się nieco i pociągnął łyk topornie smakującej, mocnej i ciepłej herbaty z brązowego termosu z czarnym otwarciem, w przeciwieństwie do dźwięku agregatu napędzającego żarówkę dały mu się we znaki powidoki pośrodku jego pola widzenia. Były irytujące, bo przysłaniały wszystko, a przede wszystkim irytowały swoją nieodgadnioną i interesującą formą i kolorami, którym w żaden sposób nie dało się przyjrzeć. Wszystkie nierealne kształty widział jakby kątem oka, ale były one dokładnie w tym miejscu, w którym zwykle są rzeczy oglądane ze skupieniem. Spojrzał w prawo, na swoje kwiaty ustawione w białych, plastikowych doniczkach wypełnionych wodą na zielonym, plastikowym stole ogrodowym. Wszystkie były spajane powidokiem w jedną kolorową, bezkształtną masę. Nawet refleksy światła z żarówki na celofanie i biel kartoników z cenami napisanymi markerem nie przebijały się przez czarną dziurę bezbolesnej rany na oku. Kwiaciarz spojrzał więc w przód, w pustą żółć ściany rozciętej tak, by odchylenie jej umożliwiło wejście do namiotu. Każdy mógł wejść i obejrzeć kwiaty, Kwiaciarz jednak nie wyczekiwał. Po prostu chciał poczekać, aż powidok się zagoi. Potrzebował pustej przestrzeni, która zaczęła mu się stopniowo klarować, jednolita plama rozbijała się na coraz mniejsze skupiska, aż w końcu wzrok stał się czysty. Kwiaciarz nie mógł zamknąć oczu, nie mógł sobie podczas swojej pracy, świętej pracy, obowiązku i kawałka chleba pozwolić na cokolwiek pokrewnego drzemce. Ręką w szarej, wełnianej rękawiczce bez palców otworzył po raz kolejny czarne zamknięcie termosu i wziął niewielki łyk mocnej, ciepłej herbaty o topornym, jednolitym smaku. Odstawił brązowy termos na prawo od składanego krzesła turystycznego, nieopodal którego stała zasilana agregatem zielona farelka. Jej emalia połyskiwała mimo lat niczym karoseria samochodu, natomiast ożebrowanie wylotu powietrza było już matowe i zużyte. Cichy szum śmigła Kwiaciarz mógłby usłyszeć tylko nachylając się, ponieważ zagłuszał go agregat na zewnątrz namiotu. Nie było powodu, dla którego Kwiaciarz miałby słuchać farelki.
Słuchać mógł radia, które stało na ziemi na lewo od składanego krzesła turystycznego i nieustannie emitowało te same utwory i co godzinę inne wiadomości. Kwiaciarz nie wsłuchiwał się jednak w muzykę, ponieważ radio było ustawione na tyle cicho, że nie dało się odróżnić od siebie brzmień czy nawet rozpoznać melodii. Radio było prostokątne i stare, z wystającą z boku antenką. Kwiaciarz omiótł wzrokiem srebrne rurki, stanowiące rusztowanie namiotu, niejako w poszukiwaniu czegoś do poprawienia, co mogło się odczepić, ale bardziej po prostu z nudów. Podobne rurki utrzymywały niezliczone białe namioty stoisk z pamiątkami, które codziennie mijał podczas swoich zeszłorocznych wakacji nad morzem. Przypomniał sobie siebie idącego długim, wybrukowanym za pieniądze Unii Europejskiej deptakiem, mijając białe namioty i białe budki z kebabami czy smażonymi rybami. Z każdej placówki tego typu wydobywała się muzyka, oczywiście wszędzie inna. Wszelkie odmiany muzyki tanecznej mieszały się z jazgotem wiadomości i reklam radiowych. Dookoła było pełno ludzi z kubkami z piwem i zapiekankami, trzymających sprzęty plażowe pod pachą i głośno rozmawiających i śmiejących się. Większość z tych ludzi miała dzieci, które piszczały lub krzyczały do rodziców wskazując im coś na którymś namiocie z pamiątkami. Było bardzo, bardzo gorąco, Kwiaciarz szedł w koszulce bez rękawów nieustannie mrużąc oczy. Woń tłuszczu smażącego rybę mieszała się z wonią mięsa do kebaba i potu. Wszystko było suche, a Kwiaciarz nie potrafił na niczym skupić myśli. Teraz, wewnątrz pustego i zimnego namiotu, ówczesne położenie wydawało się Kwiaciarzowi zupełnie nierealne i przytłaczało go, że koleje losu zawiodły go z hałaśliwego, upalnego deptaku wybrukowanego przez Unię w takie miejsce jak ten żółty namiot na rynku jego rodzinnego miasta.
Pobieżną inspekcję rurek podtrzymujących żółtą plandekę przerwał dźwięk Kroków, cichszy od agregatu, ale bardziej niespotykany, więc zwrócił on uwagę Kwiaciarza. O tej porze Kroki mogły być tylko szybkie- ludzie zdążali na tramwaje i autobusy, szli w umówione miejsce lub wkurwieni i pijani chcieli być jak najszybciej w domu. Tym razem pojedyncze Kroki minęły niewidocznie, za ścianą z żółtej plandeki Kwiaciarza od lewej, a następnie brzmiały z przodu, coraz ciszej. To nie był klient. Kwiaciarzowi nie było przykro, nie czekał na klientów niczym bezdomny w kolejce do darmowej zupy. Miał głębokie, chociaż nieco irracjonalne przekonanie, że samo tkwienie na swym składanym, turystycznym fotelu stanowiło podstawę jego bytu, jego pracę i jedyną ochronę przed nędzą. Informacje na temat nisz rynkowych traktował jako algorytm: jeżeli nie ma żadnej innej kwiaciarni całodobowej, to to na pewno jest dobry pomysł. Żółty namiot nie mącił w najmniejszym stopniu jego wiary w siebie.
Kwiaciarz uczcił przelotną, odległą wizytę łykiem mocnej, ciepłej herbaty o topornym smaku z brązowego termosu z czarnym zamknięciem. Termos ten miał sporą zaletę: dla Kwiaciarza nigdy się nie kończył. Popijał z niego przez całą noc, nieustannie obawiając się, że w którymś momencie zabraknie mocnej, topornie smakującej, ale ciepłej herbaty, ale dzięki powodowanej przez tę obawę oszczędności zawsze coś zostawało w brązowym termosie z czarnym zamknięciem. Po kolejnym łyku Kwiaciarz dłonią w szarej, wełnianej rękawiczce bez palców odłożył termos na prawo od składanego krzesła turystycznego, niedaleko zielonej, błyszczącej emalią farelki o matowym i starym ożebrowaniu. Kiedy dno brązowego termosu z czarnym zamknięciem i jakimś logiem nadrukowanym z boku dotknęło asfaltu, stanowiącego podłoże zarówno w namiocie z żółtej plandeki, jak i całego rynku, Kwiaciarz zastygł na moment, a jego wzrok zatrzymał się na przycisku do włączania farelki pomalowanej ciemnozieloną, odbijającą światło farbą. Nie jednak przycisk zaintrygował Kwiaciarza- pochylenie się niejako zbliżyło go do jego czarnego, kwadratowego radia, dzięki czemu rozpoznał melodię „It's My Life” Bon Jovi. Wrażenie na Kwiaciarzu zrobił sam fakt rozpoznania utworu, kiedy nie interesował się muzyką i nie zależało mu nigdy na tym, by znać czy lubić jakieś piosenki. Zastanowił się przez moment, czy nie słuchał tego utworu z jakimś swoim kolegą parę lat temu przy wódce, jednak nigdy nie słuchał muzyki ani nie rozmawiał o niej z nikim. Zrozumiał, że przebój ten odtwarzany w radiu tyle razy nieświadomie zagnieździł się w jego pamięci, że musiał go słyszeć już dziesiątki razy kupując pieczywo w sklepie czy też jedząc kebaba w budce z białej blachy falistej podczas wakacji nad morzem. Rozpoznanie go nie miało żadnego znaczenia ani nie było źródłem żadnej przyjemności.
Kwiaciarz wyprostował się i nieco wygodniej rozparł się na swoim składanym krześle turystycznym. Ta pozycja, chociaż prawie identyczna z domyślną była przeznaczona dla podziwiania asortymentu swojej kwiaciarni. Widok pięciu białych, plastikowych doniczek z białymi tulipanami i białym kartonem „TULIPANY 5,-” ustawionych przy zielonym, plastikowym stole ogrodowym napełniał Kwiaciarza uczuciem gotowości i zadowolenia ze swego dorobku. Kwiaciarza nie cieszyła estetyka śnieżnej bieli płatków układających się w jakby uciętą z góry łzę i zieleni łodyżek, dziesiątek takich samych, nawet nie mnożył liczby tulipanów przez pięć, liczyło się po prostu to, że wyglądały na gotowe na ewentualnego klienta. Równie gotowe były stojące w dużym, białym, plastikowym wazonie z odręcznym napisem „9” róże. Róże były bardziej zróżnicowane niż tulipany. Niektóre były większe, inne mniejsze, z mniej lub bardziej rozchylonymi płatkami. Jedne wyglądały niczym z tapety na komórce w kieszeni Kwiaciarza, którą miał dzięki reklamom Orange dla Firm, inne natomiast były z jednej strony zgniecione lub miały mniej płatków. Razem z tulipanami stanowiły fundament istnienia całej kwiaciarni, na równi z żółtą plandeką czy agregatem, ponieważ Kwiaciarz był przekonany, że kwiaciarnia nie może istnieć bez czegoś tak oczywistego.
Kwiaciarz przerwał analizę asortymentu, ponieważ do namiotu zbliżało się Najebani. Nie było nocy, żeby całonocny patrol nie ominął okolic żółtego namiotu. Najebani było niematerialnym bytem składającym się wyłącznie z zawsze tych samych dźwięków: śmiechów, krzyków, zaśpiewów piłkarskich i okazjonalnie brzdęku rozbijanej butelki. Istota ta krążyła ulicami miasta jednostajnym tempem każdej nocy, a kwiaciarnia była stałym punktem na ich nieodgadnionej trasie. Najebani minęło Kwiaciarza tą samą trasą co Kroki, tylko w przeciwną stronę. Kwiaciarz nie obawiał się niczego z jego strony, wiedział że jest dla niego niewidoczny, nie tylko dzięki żółtej plandece, ale razem z nią. Najebani było istotą z innego wymiaru. Kiedy już zaczęło się oddalać, stało się coś, co wstrząsnęło Kwiaciarzem do głębi: Najebani wydobyło z siebie niespodziewany okrzyk pojedynczym głosem: „Te patrz! Kwia-ciar-nia-ca-ło-do-bo-wa kurwa!”. Najebani go widziało! Czy Najebani mogłoby mu coś w takim razie zrobić? Czy Najebani może odchylić płachtę z żółtej plandeki na wprost niego? Nagłe uczucie gorąca promieniujące w ciągu sekundy od serca do całego ciała tak poruszyło ciałem i duszą Kwiaciarza, że zanim się uspokoił, nie zanotował nawet kiedy Najebani poszło dalej swoim torem.
Kwiaciarz w umyśle powtórzył kilkakrotnie ostatnie zdanie w mowie ludzkiej, jakie usłyszał: „Te patrz! Kwiaciarnia całodobowa kurwa!”. Nagle, całkowicie irracjonalnie zafascynowało go słowo „kurwa” na końcu tej wypowiedzi. Zaczął nad nim rozmyślać. Używał go w swoim życiu tak wiele razy. Nawet patrząc na srebrne rurki stanowiące rusztowanie dla namiotu z żółtej plandeki przypominał sobie jak krzyczał „kurwa mać!” podczas problemów z montowaniem go. Trzy bukiety z żółtych, czerwonych i różowych gerber w białym, plastikowym wazonie z napisem „12,-” przypominały mu poranek przed sobotnim wyjazdem do hurtowni kwiatów, kiedy widząc godzinę 4:30 na wyświetlaczu telefonu z Orange dla Firm jęknął „o kurwa...”. Wreszcie krążąc w swych rozważaniach niczym elektrony, po skierowaniu wzroku na żarówkę trafił do jądra. Tym, co zaintrygowało go w „kurwie”, była Ona. A w zasadzie Jej wspomnienie. Jeszcze z czasów liceum, kiedy pośrodku tłumu ściśniętego lamperią była Ona, mająca wokół siebie aurę o objętości nieco większej niż objętość jej materialnego ciała. Wzrok miała zawsze skierowany gdzie indziej niż na niego. Kwiaciarz do teraz nie potrafił sobie Jej wybaczyć, chociaż nie popełnił żadnego błędu. Nie zranił jej ani nie powiedział jej że to nie to, myląc się. Po prostu do niczego nie doszło, bo Ona go nie chciała, tak jak nie chce się czasem zakładać marynarki albo słuchać Iron Maiden. Ona była wyjątkowa w skali swojej szkoły i ciekawiła każdego, Kwiaciarz kojarzył się wszystkim co najwyżej ze szkolnym boiskiem. Kwiaciarz nie potrafił się z tym pogodzić i gdy w wakacje po ukończeniu liceum patrzył na jej przypadkiem zdobyte zdjęcie, na którym była w stroju tak osobliwym, że nie potrafiłby go opisać ani odtworzyć w pamięci pomyślał sobie „nie no, ona wygląda jak kurwa”. Uznał, że to go „wyleczyło” i że już nie ma problemu. Niespodziewanie usłyszane po dziesiątkach lat słowo „kurwa” przypomniało mu to i zniszczyło przypadkowo stworzoną, chociaż trwałą iluzję. Kwiaciarz nagle, siedząc na składanym krześle turystycznym pomiędzy kanciastym, czarnym radiem a zieloną, emaliowaną farelką pojął coś, co było dla niego zagadką przez całe liceum. Ona była czymś, co przekraczało jego możliwości. Ona jadła naleśniki ze szpinakiem i miała swojego ulubionego poetę, a on miał na tyle mało finezji, że po waleniu konia wycierał swoją spermę w chusteczki higieniczne. Był tak typowy, że Ona go nie zauważała, tak jak nie zauważa się karbowania na ściągaczu sportowej skarpetki. Ona stanowiła dla Kwiaciarza coś niezrozumiałego i dziwnego, i przez to nęcącego, tak jak anturium, które biały, plastikowy wazon w żółtym namiocie wyceniał na 15 złotych. Kwiat mający kształt liścia, ale czerwony, więc kuriozalny, i surrealistycznie wystający kwiatostan miał zarówno dla Kwiaciarza, jak i jego klientów te same właściwości co Ona: pochodziły z innego świata.
Smutek Kwiaciarza mógłby ciągnąć się przez całą noc. Na szczęście, we właściwej chwili odezwał się Alarm. Alarm nie był istotą tak jak Kroki albo Najebani. Alarm był zjawiskiem przyrodniczym obecnym na rynku. W którymś momencie każdej nocy odzywał się jakiś Alarm z jakiejś strony, zawsze w innym rytmie i trochę innym brzmieniu, ale co noc cały rynek przynajmniej raz wypełniał się bezlitośnie idealnie cyklicznymi i boleśnie wysokimi dźwiękami. Kwiaciarz wówczas zastygał, a wszelkie jego czynności i przemyślenia się urywały: to pipanie paraliżowało go i przygniatało. Napiął całe swoje ciało, starając się przeczekać nieprzyjemny dźwięk. Nie myślał o niczym ani nie wpatrywał się w nic, co było w jego kwiaciarni, tylko słuchał znienawidzonego wysokiego, jakby nosowego pulsowania.
Nagle wszystko ucichło, Alarm się skończył. Ostatni spazm jakby pobrzmiewał na głuchym rynku, aż w końcu zrobiło się absolutnie cicho, o wiele ciszej niż przed Alarmem. Ta cisza przypomniała Kwiaciarzowi jak przez całą swoją adolescencję palił papierosa przy otwartym oknie albo masturbował się wyczekując, a równocześnie pragnąc, by nie rozbrzmiał, dźwięku otwieranych drzwi do jego pokoju. Skrzypnięcie naciśniętej klamki i zawiasów, które słyszał przez tyle lat wyłącznie w swojej wyobraźni było czymś ostatecznym, stanowiło dla niego nemezis, coś niewyobrażalnie straszliwego. Nerwowo zaciągając się fajką rozmyślał, co by się stało gdyby teraz wkroczył któryś z jego rodziców, przerażało go to, a równocześnie nie dopuszczał do siebie możliwości, żeby taka katastrofa wydarzyła się naprawdę. Kwiaciarz siedząc na swoim składanym, turystycznym krześle pomiędzy farelką pomalowaną zieloną emalią a prostokątnym, czarnym radiem napiął wszystkie swoje mięśnie czując to samo przerażenie. Spodziewał się boleśnie głośnego i niespodziewanego dźwięku otwieranych drzwi, co by było tym bardziej przerażające, że w namiocie z żółtej plandeki nie było nic na zawiasy. Oczywiście nic takiego nie nastąpiło, natomiast Kwiaciarz nieco ochłonąwszy poczuł, że od wszystkich silnych emocji zrobiło mu się gorąco. Nie było to suche gorąco ze zmrużonymi oczami jak na wakacjach, to gorąco było już mokre wilgocią powoli odkładającą się pod warstwami ubrań. Kwiaciarz nachylił się do farelki pomalowanej zieloną emalią i przekręcił jej pokrętło, aby nieco zmniejszyć moc, z jaką go ogrzewała. Patrząc na światło odbijające się od emalii wydobył z pamięci historię związaną z takim urządzeniem jak farelka. Chodził do klasy w liceum z chłopakiem, który miał połowę twarzy zniekształconą w wyniku poparzenia. Każdy myślał, że się takim urodził, ponieważ wszyscy już go poznali tak wyglądającego. Pewnego razu opowiedział im, dlaczego tak wygląda: kiedy jeszcze był niemowlakiem i w pierwszą zimę swojego życia leżał w nowoczesnej na ówczesne czasy plastikowej kołysce, farelka ogrzewała jego pokój. Toporne urządzenie wyprodukowane w Związku Radzieckim zepsuło się, samoistnie zaczęło płonąć i wybuchł pożar. Zanim rodzice tego chłopca zorientowali się, płonął już cały pokój. Od gorąca nowoczesny plastik nowoczesnej kołyski zaczął się topić. Wrzące, tworzące co chwilę pękające bąble tworzywo kapało kropla po kropli na twarz niemowlaka. Tylko kilka razy na tle dziecięcego wrzasku rozległ się dźwięk upadającej kropli i syk. To wystarczyło, żeby połowa twarzy tego chłopaka do końca jego życia przypominała wysuszoną, spękaną ziemię.
Kwiaciarz nie wiedział, co po ukończeniu szkoły robił ten facet. Westchnął, wyobrażając sobie ile on musiał mieć z tego powodu kłopotów, po czym podniósł swój brązowy termos z czarnym otwarciem, by pociągnąć łyk ciepłej, mocnej herbaty o topornym niczym konstrukcja farelki smaku. Już podnosił naczynie do ust, kiedy zawahał się. Zaczął wpatrywać się w brąz plastiku otaczającego jego herbatę. Kolor ten nagle zdał mu się bardzo, bardzo brzydki. Skojarzył mu się ze zgnilizną, błotem i brudem. Pomyślał sobie, że o to musi chodzić w „nieczystości” u Żydów na przykład. Poczuł szczere zdegustowanie tym obrzydliwym brązowym, jednak stwierdził że to byłoby pojebane, gdyby teraz się nie napił. Wyszedłby sam przed sobą na dziwaka, który nawet nie umie normalnie napić się herbaty. Krzywiąc się, przechylił nerwowo termos nad swoimi ustami. Ten łyk ciepłej, mocnej herbaty miał smak nie tylko toporny, ale jakby stęchły, zbyt ciężki. Kwiaciarz poczuł w uszach charakterystyczne huczenie, które odczuwa się często przy intensywnych wrażeniach, najczęściej strachu. Zauważył, że ręka trzymająca jego brązowy termos z czarnym zamknięciem się nieco trzęsie. Starając się nie zwracać uwagi na lekkie niedobrze, jakie poczuł, Kwiaciarz odstawił brązowy termos na prawo od składanego krzesła turystycznego, niedaleko farelki pokrytej zieloną emalią. Akurat kiedy odstawił termos, usłyszał znajomą sekwencję dźwięków z radia- nadszedł czas na wiadomości. Reporter zaczął szybko wymawiać krótkie zdania dotyczące tego, co dzieje się poza namiotem z żółtej plandeki. Jeżeli z początku zdania wynikało, że jego treść nie leży w spektrum zainteresowań Kwiaciarza, Kwiaciarz przestawał słuchać.
„Znany aktor...”
„Na drodze krajowej numer...”
„Podczas obchodów...”
Nic nie przeszło przez sito Kwiaciarza. W którejś z nieistotnych wiadomości padło natomiast słowo „gryzonie”. Kwiaciarz niespodziewanie zobaczył oczami wyobraźni futerko, wystające zęby i czarne oczka. Obraz ten zreplikował się tak, że Kwiaciarz nagle pomyślał o wszystkich gryzoniach na świecie. Pomyślał sobie do tego, że tak wiele z nich śpi. Wszystkie śpiące gryzonie na świecie w klatkach w mieszkaniach, a także w kanałach, piwnicach, norach i zakamarkach. Kwiaciarz myśląc o tym poczuł niepokój, zarówno z powodu liczebności śpiących gryzoni jak i tego, że niespodziewanie jego umysł podsuwa mu niedorzeczne obrazy, z którymi nie potrafi sobie poradzić. To przecież nienormalne, że otaczają go miliony śpiących, małych futerek, czarnych oczek i zębów, a on ich nie widzi. Co by się stało, gdyby wszystkie się naraz obudziły i wybiegły na ulicę? Nienormalne jest też, że Kwiaciarz siedząc w swoim dobrze znanym namiocie z żółtej plandeki z kwiatami, dzięki którym ma za co żyć przejmuje się czymś takim. Pochylił się na swoim składanym krześle turystycznym i żeby odgonić dziwne myśli, zaczął ponownie obserwować swoje kwiaty w białych, plastikowych doniczkach ustawionych na zielonym, plastikowym stole ogrodowym.
Róże były po dziewięć złotych. Różniły się między sobą, zarówno rozmiarami jak i poziomem doskonałości: niektóre wyglądały jak na tapecie z telefonu z Orange dla Firm w kieszeni Kwiaciarza, inne były zgniecione z jednej strony lub brakowało im płatków.
Goździki różowe lub czerwone, w chyba pięciu bukietach po jedenaście złotych. Każdy bukiet był jednolitą masą o określonej kolorystyce i już ze składanego krzesła turystycznego wszystkie wyglądały tak samo.
Gerbery także były w bukietach z żółtych, czerwonych i różowych kwiatów. Każdy bukiet kosztował dwanaście złotych. Zostały trzy. Jeden był bardziej czerwony, w drugim więcej było żółtych kwiatów. Trzeci miał wszystkie kolory mniej więcej po równo, ale większości kwiatów brakowało płatków lub były one jakoś przygniecione.
Przedziwne niczym Ona anturium z czerwonym kwiatem i sterczącym kwiatostanem. W białym, plastikowym wazonie zostały cztery. Kosztowało po piętnaście złotych, bo robiły wrażenie. Wszystkie były identyczne i wyglądały zdaniem Kwiaciarza jak sztuczne.
U stóp zielonego, plastikowego stołu ogrodowego ustawionych było pięć mniejszych, białych, plastikowych wazoników, o które oparty był biały karton z napisem „TULIPANY 5,-”. Wszystkie tulipany były białe, dosyć małe, ale praktycznie identyczne ze swoimi kwiatami niczym ucięta u góry łza tudzież kropla wody. Było ich tak dużo, bo Kwiaciarz, nie popierając tego wniosku żadnymi zestawieniami uważał, że sprzedają się najlepiej.
Kwiaciarz nie czuł zapachów tych wszystkich kwiatów. Był do nich przyzwyczajony bardziej nawet niż do brzęczenia agregatu prądotwórczego, poza tym stojąc tak blisko siebie zlewały się w jeden zapach, który każdy nazwałby „zapachem kwiatów”. Kwiaciarz wpatrywał się w te wszystkie kolory i kształty. Poczuł ogromne zmęczenie wszechobecną jaskrawością, jaskrawością anturium i gerber, a nawet wszechpotężną żółcią plandeki. Każdy kolor, jaki widział, był bardzo jaskrawy i tworzył dysonans z innymi. Wewnątrz żółtego namiotu nic nie było subtelne, wszystko atakowało zmysły z pełną siłą, nawet mocny, toporny smak herbaty w brązowym termosie z czarnym zamknięciem, nawet gorąco wydobywające się z farelki pokrytej zieloną emalią, a także przytłumiona, ale i tak jazgotliwa muzyka popularna z czarnego, prostokątnego radia z antenką z boku. Kwiaciarz zdał sobie sprawę, że nie ma już po prostu siły.
-Pierdolę to- Szepnął do siebie. Wstał ze składanego krzesła turystycznego, zrobił trzy kroki do przodu, po czym odchylił żółtą plandekę na wprost niego.
Na dworze był już wschód słońca. Kwiaciarz poczuł przenikliwe zimno owiewające jego twarz. Było to szokujące, ponieważ ciało Kwiaciarza zapomniało całkowicie o wrażeniu takim jak ruch powietrza. Jego wzrok poczuł się, jakby zgasło światło lub jakby do zmęczonego organu przyłożono lód: beton domu handlowego miał niebieskawy odcień, a okna przeszklonego biurowca odbijały niebo. Niebo było intensywnie błękitne, z jakby rozmazanymi chmurami układającymi się wzdłuż zakrzywionej linii. Z jednej strony błękit przechodził w żółtawą biel- tam wschodziło słońce.

Podziękowania dla konsultantki ds. kwiatów, bez której by to było bez sensu

23 grudnia 2012

Równoległość

Teraz jest taka sekwencja
Że równocześnie
Ekran lewy
I ekran prawy
Na jednym wszystko od świetlówki
Na drugim wszystko podwodne
Lamperia powierzchnia do połowy
Ocean po samo dno
Podchodzę do przymierzalni
Płynie samotnie meduza
Wchodzę bo mogę
Ma dzisiaj szczęście
Zasłaniam szorstkim na zaczepach
Bo w całym wielkim oceanie jest druga
Rozpinam swój pasek i guzik
Teraz się zbliżają do siebie
Ześlizguję spodnie z nóg
Chociaż się nie widzą chyba
Żesz kurwa zapomniałem zdjąć buty
To samiec meduzy poznaje że samica
Kręgosłup boli od rozwiązywania
Dlatego podpływają bliżej
Wnętrze buta zionie skarpetą i skórą
Dotykają się czułkami
Każdy mój but tak ma
Parzydełka tę parę nie parzą
Przy kostkach upada telefon
Tylko się nimi ze sobą splatają
Jest mu teraz zimno jak moim stopom
Żeby tylko ciaśniej i bliżej
Z wieszaka ś-ciągam niemoje spodnie
Pocałunek krawędziami galaret
Są zimne i ten taki detergent
Aż drżą bo o to jest łatwo
Ciągnąc w górę nie wiem co to będzie
Całe się już ściskają
Czy nie będą za krótkie?
Meduz wchodzi w meduzę
Czy otoczą moje lędźwie?
Galaretami rusza orgazm
Może będą robiły przestrzeń?
Wtem się odplątują oddalają
Odsuwam szorstkie na zaczepach
Płyną już zupełnie inaczej
Żeby dalej lepiej widzieć lustro
Osobno meduza i nic dookoła

I wtedy gaśnie

02 grudnia 2012

Dym

Tego się nie da inaczej powiedzieć
Mi się to nie podoba że
Ona jest żywa
Jedząca oddychająca
I ślizgająca
Przyciągająca i dusząca
Zaszczycająca zmęczająca

Co byś nie robił
To będzie ci takie głupio
Jakbyś się wywrócił
I ci czapka spadła
Pod jej stopy
Na nich jest mazda trzy
Bo malować paznokcie
Chodzi do samochodowego mechanika

W niej mikstury się śmieją
Ze mnie
Ma terapię pigułką gwałtu
Na mnie
Rzyga paracetamolem
I opóźnionymi pozdrowieniami
Z oczu
Sutków
I gardła
Od ciśnienia ma zęby do przodu
I cieszy się ze wszystkiego

Najgorsze jest jej wnętrze
Tam wszystko ścieka
Jest wilgoć ślisko
Wszystko
Jedna ściana z drugą
Się lepi lepi

Takich ludzi jak ona nie ma podwójnych
Jest płaska
Mnie teksturą się odcina
Taka linia podziału się robi
Aż boli na niej bardziej
Bo reszta się rozmazuje
Ma za mały kontrast

Sobie wypala stygmaty
Szlugiem na cyckach
Żeby bardziej cierpieć
Za czyjeś nie wiem
Może grzechy
Moje grzechy?

Ja nie mam grzechów
Mogę rzucić kamieniem
Bo wiele leci w moją stronę

Te stygmaty są otworami
Taka ich martwa natura
Z nich się wydostaje zapach
Starych kwiatów drogich
Jak dym pod ciśnieniem
Syk w pustce bez reflektorów
Pssss
Od dołu z pochwy
A potem w górę w górę

Tego nie da się inaczej powiedzieć
Uważam że to straszne
Gdy przychodziła
A te wydzieliny stygmatyczne
Ja wyczuwam PLECAMI
Bo ich jest aż tyle
Że wykształciły odnóża
Chwytne jak wspólne tematy

21 listopada 2012

Autobusowstąpienie

Doskonałość w autobusie
Znajduje się w tej chwili
I jak zwykle daje światło
Od środka jak dioda
Doskonała
Opatentowana naprawdę
A z zewnątrz widać blask
Z obudowy przez szpary
Okna, wywietrzniki i błotniki
Czy tam są cekiny?
To nie są cekiny
Doskonałość nie potrzebuje
Autobusu też nie
Autobus by wolał
Bo iluminacja jest dobra
Doskonała

W to nikt nie wątpi
To chyba oczywiste
Że umiem i mogę
Natychać autobus
Umiejętnością moją
Poproszenia doskonałości
Może ostatni, co tak do autobusu wodzi
Że aż ciepło aż po końce
Kończyn wykończonych
Autobus o tym nie wie
I mu nie mówcie
Ale tak to jest
Że przeze mnie
Się świeci

05 listopada 2012

Litania do widzenia cię

Wychodzę
Ze szczeliny w murach
To musi być w celu
Nie zostawia się cegieł i starego drewna bez powodu
Dywan przeważnie ma grube włókna i trzyma
Sklejka i kryształy robią barycentrum
Które nazywa się meblościanka
Ale zostawiam to tak jak jest
Bo jednak nastąpiło to wychodzenie
Dobrowolne wcześniactwo z boazerii i kompletów
Biegunka z przepełnienia kątami prostymi mebli
Wyciekam spomiędzy nich
I innych czynników
Ponieważ
Ciągnie mnie teraz punkt
Widokowy gdzie
Będę mógł
Zacząć
Tak!
Widzenie!
Najwidoczniej!

Jesteś
Od czekania jesteś
Cieszę się, że cię widzę
Może zostaniesz ulubionym człowiekiem smutku
Cieszę się, że cię widzę
Bo za chwilę nastąpi akomodacja
I nie będzie tak fajnie bolało
Cieszę się, że cię widzę
Chociaż nie od razu zobaczyłem
Miałem rozproszenie uwagi
Ale to moją dobrocią obfitą
Cieszę się, że cię widzę
Matką tego jest czas
A ojcem potrzeba
Chyba

Cieszę się, że cię widzę
Bo nie jesteś w piżamie
Cieszę się, że cię widzę
Bo nie jesteś Jerzy Urban
Cieszę się, że cię widzę
Bo myślałem że nie sięgnę
Cieszę się, że cię widzę
Bo inaczej to widziałem
I się nie cieszyłem

Cieszę się, że cię widzę
Ale kto kogo najpierw?
Cieszę się, że cię widzę
Wolę jak ja ciebie najpierw
Cieszę się, że cię widzę
Bo jak idziesz to może być strach
Że no jakoś tak nie wiem co
Cieszę się, że cię widzę
W sumie to obojętnie
Ale lubię że czekasz

Cieszę się, że cię widzę
Zabijasz mi co ci tam miałem powiedzieć
Cieszę się, że cię widzę
Na początku
By było teatralnie
Cieszę się, że cię widzę
A jest mądrze i pięknie

Cieszę się, że cię widzę
Już nic nie będzie dobre
Obiecuję
Cieszę się, że cię widzę
Marne anegdoty ze środka komunikacji
Zawsze

Cieszę się, że cię widzę
Jak to w ogóle się stało?
Cieszę się, że cię widzę
Ty masz to samo
Że też może być naraz
To bym się nie spodziewał

Cieszę się, że cię widzę
Jaka mi wisi z brzegu refleksja?
Uważa się ją za istotną
Cieszę się, że cię widzę
A nie wiem o czym się myśli wtedy
Chyba zawsze o tym samym

Cieszę się, że cię widzę
Bo zawsze zapominam ciepło
Ciała przy tuleniu
Cieszę się, że cię widzę
Ani przy przytuleniu
Cieszę się, że cię widzę
Bo natomiast pamiętam zapach
Cieszę się, że cię widzę
Zapach
Cieszę się, że cię widzę
Bo początek pachnie inaczej
Cieszę się, że cię widzę
A cała reszta już tak samo

Cieszę się, że cię widzę
Materializacjo wyobrażeń
Cieszę się, że cię widzę
Niewiedząca nadziejo
Cieszę się, że cię widzę
Wyhodowana zachcianko
Cieszę się, że cię widzę
Dysonansie z otoczeniem
Cieszę się, że cię widzę
Rzeczy bardziej ale zdająca się być mniej

Cieszę się, że cię widzę
Oczy i czasem brwi
Cieszę się, że cię widzę
Potem ubrania
Cieszę się, że cię widzę
Szyja
Cieszę się, że cię widzę
To prolog dla zębów
Cieszę się, że cię widzę
I twoje zęby

Zęby harmonijne
Zęby poza rozwagą
Zęby dojrzałe do oglądania
Zęby działające
Zęby wielkie
Zęby mogą też być nieznaczne
Zęby ważne że się ukazują
Zęby zawsze w sam raz
Zęby nigdy przesada
Zęby od razu mądrość
Jak ja te zęby bym wszystko
Ale że widzę też dobrze

01 listopada 2012

Oficjalne oświadczenie w sprawie moich zdjęć w przebraniu Hitlera.

Jestem nazistą, ciotą, żydem, rumunem, rasistą, lewakiem, ignorantem, hipokrytą, katolem, czarnuchem, pedałem, pedofilem, ćpunem, komunistą, polaczkiem, nie mam szacunku do historii, jestem głupi, nie czytam książek, to co robię jest nie na miejscu, na niczym się nie znam, brzydko się ubieram, nie dbam o siebie, słucham złej muzyki, nie da się ze mną dyskutować, mam brudne buty, nie chcę legalizacji, sądzę że pink floyd jest chujowe, nie jestem męski, jestem infantylny, tnę się, dużo kłamię, nie kocham polski, lubię język niemiecki, smakuje mi sperma, obrażam autorytety, noszę rurki, hajluję, działalność charytatywna budzi u mnie politowanie, nie golę dziewiczego wąsa, uważam że w smoleńsku był zamach, rucham się z byle kim, śmieszy mnie kwejk i niekryty krytyk, regularnie chodzę do kościoła, gardzę pogo i nienawidzę małych dzieci.

28 października 2012

List do Ω.

Jestem bez włosów i mam rany
Sam to sobie zrobiłem wczoraj
Zahaczyłem się o ogień ostry
A łysy bo jestem oryginalny
I żeby włosy nie robiły mi krzywdy w czapkę
Bo one są bez sensu a czapka bynajmniej
A to się nie powinno tak mieszać

Następnie wytnę sobie wargi
Już z braku innych potrzeb
Można będzie całować po zębach
I lizać że nawet nie będę czuł
Czuć by było wymiociny
Wyciekające przez szczerby
Gdybym kiedyś nie miał aparatu
To bym się porzygał przy prezydencie
Ale będę szczelny także z dziurą w ryju
Obiecuję

Myślę też czasami o moim nosie
Ale nosa ruszać nie zamierzam
Ponieważ potrzebuję wyczuwać
Jak twoja kibić się zbliża od tyłu
Bo ona pachnie ciasną bawełną
I tą taką górą we Lwowie
Czyli grupowymi zdjęciami z panoramą
Tam jak byłem miałem rany i włosy
A teraz co
Nigdy tak nie było jeszcze
Że jak się patrzysz to tego nie czuję
Najpierw, musi dojść do lędźwi
Tam się zatrzymuje i tam to odbieram
To się obraca na planie twojej źrenicy
Więc wiruje bo są wąskie wąskie
Bo masz dużo światła i nie trzeba szeroko

Te źrenice to taki wszechobecny kształt
Tak jak w kroplach deszczu o parapet
Zawsze się powtarza taka sama sekwencja
Pewnie patrzysz fraktalem albo spiralą
Wyjątkowy komplement
Podpisano „Łysy”

24 października 2012

Pompeje

Dzisiaj jest taki tydzień
W którym było wiele dni i rażące błędy logiczne
Mały kosmos wyciekł się z mojego łokcia
W wyniku pęknięcia
I rozlał się zasychając i tworząc Pompeje

Tutaj jednak nie zagra psychodeliczny zespół
Bo on już poszedł do klasyki
Więc jest raczej jak dajmy na to magnetowid

Ale przecież mnie to nie obchodzi
Bo to świadectwo się nie zachowa odlew
Wszystko się pomieszało ze sobą

Się ponakładało i straciło konsystencję
Patrz pan jak się tutaj wszystko trzęsło
Od niskiej temperatury
Dalej pachnie zimnem wszędzie
Bardzo kobieco

Nad Pompejami przelatują aktualnie gęsi
Nadrukowane na szwedzkim banknocie
Dwadzieścia koron, sam sprawdź
To taka wiesz, ciekawostka
Bo my szanujemy ciekawostki

Pompeje odwiedziło wielkie konsorcjum
Usystematyzowało ono skrobanie
Z założenia ma być do dna
Ale to całkiem do dupy
Bo to jednak tylko płytko

Użyto do tego celu naiwnej ekstazy
O niestety tępych ostrzach
Tym się nie dokopiecie
To chuja daje

Nie dowiemy się jakie struktury zalał kosmos
Jakie budzenie się w nocy
I jakie myślenie zamiast czegoś innego
Jakie mylenie głosów ludzi
I czy był tam pierwiastek z czternastu
Jakie ślady pozostawiła protoplazmatyczna projekcja
Z chęci przejścia do osoby obok
Każdy o tym słyszał

Konsorcjum się dokopie
Ale tylko gdy się pokłóci całe
I będzie to przypadkowo
Nie nastąpi to w dzisiejszym tygodniu
Ale mnie to przecież nie obchodzi

13 października 2012

Obfitość

Chcę zjeść moją muzę
Pożreć, nie wiem czemu
Ale na stole w kuchni
W moim obsesyjnym mieszkaniu
Na niezdrowo zainteresowanej ceracie

Nie wiem co z niej przyswoję
Jakie substancje i minerały
No bo nie znam składu
A skąd skład jak nie znam muzy

Pomyślałem sobie tak jakoś
Że mogłabyś nią być ty
Ale z tego co widzę to obawiam się
Że nie nadajesz się do zjedzenia
Ponieważ to co widzę to powłoka
Która jest w porządku ale wypycha ją
Płynna lepiąca się tłuszczem żelowata półprzezroczysta gęsta
bezzapachowa lepka tłusta substancja
I gdybym cię nacisnął palcem
To by się wybrzuszyło w innym miejscu
I to wszystko jest sztywne dosyć
Bo tej substancji jest dużo w środku
Jest obfitość
Martwię się bardzo że ty jesteś dookoła
A nie że to w środku ciebie

Najgorsze jest to że jesteś nieszczelna
Przez małe pory w skórze to się wylewa
Nawet nie strumieniem jakby fontanna
Że tak obficie
To jeszcze by było ciekawe przynajmniej
Ale to się sączy i robi taki poślizg
Jak na prezerwatywie
A ja nie chcę się ślizgać na twoim czole
Jak je dotknę to tego się wyciśnie więcej
Straszne
Że wiem czemu nosisz wysokie buty
Bo byś się rozlała w łydkach
Obficie na boki
I upadła jak budynek do rozbiórki
Tak w dół całkiem pionowo
Nawet fajnie to wygląda
Całe szczęście że nie masz tego na włosach
Że są tak ładnie suche i długie
Obficie wyrastają
Pewnie musisz je myć dwa razy, co?
Chyba że skórę głowy masz szczelną
Boję się twoich białych zębów
Bo to kryształy tej substancji
Zamarznięte lub wysuszone
Czy się roztapiają, gdy jest gorąco?
Wtedy by było jak bukkake ale na odwrót
W drugą stronę w sensie
Ale też obficie

Wycisnąć się bardziej
I dodać grafit z tysiąca ołówków
Posmaruj tym rzęsy

07 października 2012

Dziecko kalekie, jakiego nie znamy

A znacie to?
To dziecko kalekie
Jakieś znamy
Ale znacie to?
To jest dziecko kalekie
Jakiego nie znamy

Ono jest tak kalekie
Że ma zawsze spokój
Coś się dzieje, wydarzenie
Sytuacja, sprawa
Umówienie się
Spotkanie, dialog
Pożegnanie nawet dłuższe
A ono jest spokojne
I kalekie i ma spokój
I ten spokój zapierdala
Że nie znamy tego spokoju
Bo jest za szybki
Bo zapierdala

I to dzieckie kaleko
Się myli w słowach!

Dziecko kalekie jakby
Je zapytać dobrze
To mówi zawsze
Że jest doświadczonym neofitą
Że zawsze jak jest coś nowe
To ono wie jak to jest
Że jest coś nowe
I ten spokój go wtedy dogania
Bo czasami gdzie indziej zapierdala
Ale jak coś jest nowe to przychodzi
Jak stare to jest zawsze
Tylko jak jest już nie nowe
Ale jeszcze nie stare to nie
Tak jest głównie w niedzielę
Bo spokój nie lubi zapierdalać
Po takim że średnie
Wypluwa zawsze letnie
Dla niego to są brednie
Dla dziecka kalekiego też

I dziecko kalekie
Wszystko robi naturalnie

I musicie też wiedzieć
Że dziecko kalekie
Jak skądś wraca, ze spokojem
To się kładzie normalnie
I się opieprza
Całymi dniami
Za to że jest szybsze od spokoju
I spokojowi jest przykro i się obraża
Za to że się myli w słowach
I w imionach, jaki wstyd
Za to że spokój go łapie jak jest coś nowe
I mu zatyka oczy, nozdrza i pamięć
Za to że letnie jest brzydkie
Bo a może jest ładne?
Za to nawet że jest kalekie
I go nikt nie zna w ogóle
Za to też że jest dzieckiem
I go denerwują dzieci każde
Za to że twarz ma wymiary dłoni
I to tak pasuje jak tarcza
Za to że ogląda za mało filmów
I nie można porozmawiać
Za to że ogląda za dużo filmików
I nie można mądrze porozmawiać
Za to że nie wie w ogóle jak to będzie brzmiało
I chyba wyjdzie żenująco

Dlatego spierdalaj
Sam spierdalaj
No powiedziałem ci chyba

06 października 2012

Sylaby się zgadzają

Sylaby się zgadzają chyba
Ale mogłem się pomylić bo
Dawno nie widziałem pomnika
Chyba się komuś kamień skończył
Bo chyba nie bohaterowie
Albo kwiaty mi zasłaniają

02 października 2012

Tautologie

Nie umiem się skupić
Ciągle zapominam
Pamiętam o czym mówiłaś
Ale zapomniałem co powiedziałaś
Zapominam co to są tautologie
Bo co roku mam takie punkty w roku
Że tak zapominam o skupianiu się
A gdyby tak każdy zapominał?
Że atomy by zapominały żeby się skupiać?
I by budownictwo upadało?
To co by to było?
Ale tak nie jest, tylko ja zapominam
Stara bieda
Mówi się: mama bieda
Samotnie wychowująca szpan i złość
Zapomniałem o alimentach
O kurwa alimenty
I jest niedożywienie
I nie umiem się skupić
Na zajęciach z rytmiki
W OGÓLE
PRZYNIÓSŁ KULĘ
GUGULEC
I KOSZULĘ
NA DWA GULE GULE
Że sama siara została
Bo zapominam zawsze żeby w denko
Uderzyć żeby się ta siara rozeszła
(wcześniej zapominałem o przerzutniach)
Widzicie to?
Ja nie, ale i tak bym zapomniał o złym
Nie skupił się i nie słyszał też złego
I nie mam co powiedzieć
Złego

23 września 2012

Żeby nie zapomnieć przypadkiem

Światło zapala i gasi lampki
Które personalnie oświetlają
Moje bezużyteczne włosy
Żeby je było widać
Żeby ich nie zapomnieć przypadkiem
Bo przypadek jest do światła
Żeby te lampki zapaliło
I one mogą tak płonąć
Żeby ich nie zapomnieć przypadkiem
Bo pamiętasz zawsze że coś płonie
Głównie dlatego że ogrzewa
Tylko dlatego funkcjonuje organizm
Bo krew jest płynna tylko gdy jest ciepła
Żeby jej nie zapomnieć przypadkiem
Jak wyschnie to może tak leżeć
Ale pamiętasz zawsze że coś płynie
Przecieka przez lepiące się palce
I to się lepi nawet jak już przestanie płynąć
Żeby tego nie zapomnieć przypadkiem
Przypadku nie można używać
Chyba że zgodnie z przeznaczeniem
Chociaż by się nadawał do wielu rzeczy
Na przykład, nie wiem, do oczu
Żeby prawe nie było takie czerwone
I jak masz lewe niebieskie genetycznie
To jakby oznaczenia na kranie
Że zimna i ciepła leci woda
Bo jakby obydwa te takie były srebrne
To wiesz, by trzeba było pamiętać że lewe i prawe
Te kropki czerwone i niebieskie są po to
Żeby nie zapomnieć przypadkiem
Przypadek też jest dobry do pustych skorup
Że nim coś bierzesz i je wypełniasz
Żeby się mogły świecić albo tak po prostu
Łatwo tak wziąć nagle i napełnić
I dlatego o tym przeznaczeniu trzeba uważać
Żeby o nim nie zapomnieć przypadkiem
Bo od przypadku może być najpierw ładnie
A potem przeciekać albo tłuszcz zostawić
I się kurz lepi i nie będzie lśnić ani trochę
A skorupa taka powinna przynajmniej lśnić
Żeby o niej nie zapomnieć przypadkiem

Ciężko ogólnie z tym przypadkiem
Bo się przydaje ale nie można
Znaczy się że niby można ale głupio tak
Bo potem może coś później wyniknąć
Co na początku nie zdajesz sobie sprawy
A potem komplikacje różne bo niezgodnie z przeznaczeniem
I dlatego o tym przeznaczeniu trzeba uważać
Żeby o nim nie zapomnieć przypadkiem
Bo to łatwo.

31 lipca 2012

Wszystko co przyszło mi do głowy, gdy ostatnio nie spałem w nocy

(odechciało mi się szukać fragmentów lyricsów bo to głupie)

 
  1. Światło jest trucizną dla gwiazd
  2. Włosy tak długie, że gdy trzymasz je w palcach wydaje ci się, że je wyrwałeś
  3. Słyszeć swoje myśli czyimś głosem
  4. Mała budka ze świecącym znakiem parkingu u stóp wielometrowej, metalowej konstrukcji
  5. Czekanie aż zagotuje się woda powoduje natłok myśli- ciągle trzeba być zajętym
  6. Wyższy poziom komunikacji
  7. Jeżeli puścisz piosenkę rockową w pustym mieszkaniu, w nim całym będzie słychać tylko perkusję
  8. Co noc jakiś wariat przenosi śmietnik pod publiczny komputer z dostępem do Sieci, wmurowany w ścianę, siada na tym śmietniku i coś ogląda
  9. Intruz w zbyt dużym pomieszczeniu
  10. Ludzkość rozmnaża się całkowicie niepotrzebnie
  11. Grzebień wydaje różne dźwięki w zależności od typu krawędzi
  12. Poranek jest bezlitosny dla skurwieli
  13. Zostać w niewygodnej pozycji bo się nie wie, co dalej zrobić
  14. A heaping mouthful of rebuke
  15. Najbardziej gorąco mi w stopy
  16. Rzuciłem kostką lodu w samochód zaparkowany pod oknem

08 czerwca 2012

Dreams Less Sweet 2

    Poszedłem z matką do lumpeksu. Można wiele mówić o pociągającej nieprzewidywalności sklepów z odzieżą używaną, a nawet o pewnej tajemniczości, ale to przychodzi później. Fundament stanowi czynnik ekonomiczny. Odbieranie odzieży wartości czysto użytkowej na rzecz niemalże kolekcjonerskiej pociąga za sobą potrzebę posiadania znacznie większej ilości ubrań niż przy funkcji wyłącznie ochronnej. Wiele innych czynników, w poszukiwaniu których należałoby sięgnąć nawet do lat szkolnych moich rodziców sprawia, że chcąc mieć dużo ubrań, mogę kupować je tylko i wyłącznie w tych miejscach z chaotycznie porozwieszanymi rzeczami, pozbawionych zwykle wystroju, cuchnących środkiem do dezynfekcji i biednymi ludźmi. Mimo to przeważnie nie narzekam- z odpowiednim podejściem można to naprawdę polubić.
    Ten sklep był sprawdzony- wielki ceglany magazyn przy bardzo długiej drodze donikąd, z dachem krytym blachą, niczym fabryka lub zajezdnia tramwajowa. Zapewne kiedyś wytwarzano tam coś, na co mógł się wyrzygać każdy porządny obywatel w sobotnią noc, teraz na rzędach wieszaków chińskie ubrania dla biedoty mieszają się z luksusowymi, fabrycznie nowe produkty sieci ubrań (nikt nie wie, jak się tam dostają) z czyimiś ulubionymi ciuchami noszonymi przez lata aż wyglądają jak gówno i, co najbardziej irytujące, ubrania damskie z męskimi. I chodzi o to, by wejść tam i dać się zaskoczyć. Nic tak szybko nie generuje potrzeb- nigdy bym nie powiedział, że potrzebuję kremowej sportowej kurtki z jedwabiu sygnowanej marką papierosów Camel, dopóki jedna z nich (jedyna?) nie zaskoczyła mnie podczas którejś z wizyt takich jak ta na wieszaku.
    Zaskoczenie nastąpiło i tym razem, jednak nie do końca o to chodziło. Ktoś wyburzył dwie podłogi w budynku, przez co nie był on już dwupiętrowy. Zamienił się w wielką halę, hybrydę katedry z fabryką z XIX wieku o szarych ścianach. Wrażenie pustki potęgowała mała ilość wieszaków z ubraniami- w jednym rogu hali było ich może trzy, poza tym nic. W kilku tylko miejscach leżały dziwne, poskręcane kupy zardzewiałego metalu. Ich kształt nie wskazywał w żaden sposób na ich przeznaczenie w przeszłości. Całe miejsce było bardzo nieprzyjemne i niepokojące. Niezręcznie byłoby jednak po prostu wyjść, zdecydowałem się więc mimo wszystko podejść do któregoś z tych wieszaków i po prostu zacząć oglądać ubrania. Wszystkie z nich były czarne lub ciemnoszare, powycierane, dziurawe, niektóre chyba już gnijące. Nie nadawały się do niczego. Zmarnowany czas.
    Zauważyłem jednak w przeciwległym rogu hali drzwi, to znaczy otwór o kształcie drzwi. Być może prowadził on do miejsca z większą ilością ubrań. Lumpeksy często są nielogiczne, często panuje bałagan związany z remontem, wymianą towaru czy tym, że po prostu nie opłaca się nikomu jakoś sensowniej tego układać. Zdecydowałem się tam pójść. Otwór prowadził do krótkiego korytarza. Jego ściany, podłoga i sufit były czarne niczym węgiel, a ich struktura była chropowata, tak, jakby wykuto je w kamieniu. Po drugiej stronie korytarza znajdował się drugi drzwiootwór. Po wejściu w niego znalazłem się w wielkiej, kwadratowej wieży. Wszystko tam także było czarne i chropowate. Zaskoczony spojrzałem w górę. Sufit był strasznie wysoko, ledwo było go widać. Wieża musiała mieć chyba z kilometr wysokości. Przytłoczyło mnie to i przeraziło do głębi. Straciłem resztki zimnej krwi i poczułem, że muszę jak najszybciej stąd uciec. Skierowałem się znowu w stronę drzwiootworu. Okazało się, że teraz zamiast korytarzyka znajduje się za nim wiszący most o mniej więcej takiej długości. Był to most z gatunku tych filmowych, skrzypiący, dziurawy, zniszczony i rozpięty nad wielką otchłanią. Po drugiej stronie stała moja matka, krzyczała. Przebiegłem przez most, który okazał się być stabilniejszy niż na to wyglądał. Znalazłem się znowu w hali. Miała tam miejsce dyskoteka. Kiczowate kółka w kilku kolorach kręcące się po podłodze, pochodzące z reflektorów pamiętających lata 90. Kilkanaście tańczących osób pośrodku hali, wszyscy bardzo ubogo ubrani, zniszczeni, bladzi, smutni. Czułem się coraz gorzej. Zapragnąłem znaleźć się w znanym mi dobrze lumpeksie w zupełnie innej części miasta- jest on mały, bardzo tani i z niego pochodzi między innymi kremowa, jedwabna kurtka. Powiedziałem o tym matce.
-No ale już jest dwudziesta, chyba nie zdążymy.
Rzeczywiście. Za małymi okienkami hali było widać czarne, bezgwiezdne niebo. Zanim poszedłem do wieży, było jeszcze jasno.
-No tak, tamten był otwarty do siedemnastej, pamiętam!
Nie można było już zrobić nic. Wtedy straciłem kontrolę. Poczułem, że zaczynam biec jak szalony. W sekundę wyleciałem z przerażającej hali, prosto w mrok nocy. Żółty, dobrze oświetlony autobus wyglądał nowocześnie i zapraszająco. Chyba do niego wsiadłem.
    Odzyskałem siebie w momencie, w którym wchodziłem do klasy w jakiejś szkole. Możliwe, że było to moje gimnazjum, ale to równie dobrze mogła być kwestia zbliżonej (anty)estetyki wnętrza, w którym się znajdowałem. W klasie zastałem losowo rozmieszczone kilka osób, które znałem co najwyżej z widzenia albo w ogóle. Generalnie zdawało mi się, że widziałem je wcześniej, ale nie byłem z nimi powiązany w żaden sposób. Spojrzałem w pustą, otoczoną brzydkimi lokami i bladą twarz. Oczy za okularami w drucianych oprawkach tępo wpatrywały się we mnie. Tak jak większości ludzi, przeważnie robi mi różnicę czy ktoś się na mnie gapi czy nie, jednak coś tak rozmytego i pozbawionego esencji jawiło mi się jako martwe i nie wywierało na mnie żadnego wrażenia. Skierowałem więc swój wzrok na ścianę naprzeciw drzwi. Jak w większości klas, było tam typowe, toporne szkolne biurko.
    Siedziała przy nim dziewczyna, którą znałem. Śliczna, o bardzo seksownym ciele, z długimi czarnymi lub ciemnobrązowymi włosami i równoległą do podłoża grzywką, która świetnie komponowała się z bardzo czarnymi oczami. Podszedłem do niej. Otworzyła szufladę biurka i zaczęła dziwnie bełkotać o czymś, co miało znajdować się w szufladzie. Z jej opisu nic nie wynikało. Zajrzałem do środka. Było tam dużo papierów, artykułów piśmienniczych i długa, ciemnozielona linijka. Innymi słowy, absolutnie nic niezwykłego. Zapytałem więc moją ładną znajomą:
-Na czym jesteś?
-Me..fe...dron.
Trochę mi nie pasowało, żeby pod wpływem stymulantu występowały zwidy, ale na jej poziomie dojrzałości pewnie i upalona krzyczałaby, że ma haluny. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć tego fenomenu, niemniej obracając się w pewnych kręgach przywykłem do niego tak jak do swojej niedowagi czy architektury mojego miasta. Moją reakcję na ten kretynizm stanowił więc tylko przyjazny uśmiech „cieszę się, że cię widzę”. Został on odwzajemniony. Nachyliła się nade mną i pocałowała mnie. Odwróciłem się do grupy zjebów gapiących się w to widowisko. Poprosiłem ich, aby wyszli. Zrobili to posłusznie. Kiedy właścicielka tępej twarzy otoczonej lokami wstała ze swojego krzesła, wlepiła we mnie ponownie swoje bezmyślne spojrzenie. Tym razem jednak odnalazłem w nim także swego rodzaju wyrzut. Kompletnie mnie to nie obchodziło.
    Usiadłem przy biurku, na krześle, na którym przed chwilą siedziała ona. Ona z kolei usiadła na krawędzi łóżka, które pojawiło się na miejsce kilku ławek. Zupełnie mnie to nie zdziwiło, wydawało mi się ono mimo wszystko na miejscu- moja śliczna znajoma stała się punktem odniesienia, nie obskurna klasa z lamperią do połowy ściany. Wyciągnęła swoją długą nogę w białych kabaretkach i zaczęła pocierać trochę dużą, ale proporcjonalną do wzrostu stopą o moje krocze w spodniach. Przez moment rozmyślałem o słowie „zajebiste”. Kiedy miałem już pełny wzwód, szybko osiągnięty tą metodą, wstałem i rozpiąłem spodnie. Uklękła i z uśmiechem wzięła członka do ust. Kiedy spojrzałem na to z góry, pomyślałem sobie, że jest to w jakiś sposób poza harmonią, że coś nie pasuje. Chyba chodzi o za mały penis, ale szybko przestałem się nad tym zastanawiać, bo poczułem prawdziwą rozkosz. Po chwili zacząłem się zastanawiać nad nazwiskiem mojej partnerki. Dopiero kiedy wyobraziłem sobie brzeg morza o zachodzie słońca, z wulkanem w tle, oglądany z drewnianego pomostu, spośród kilku znanych mi kombinacji jej imienia z różnymi nazwiskami, wybrałem tą właściwą.

25 kwietnia 2012

Dreams Less Sweet

KRĄG I
    Kolosalna twierdza, złożona wyłącznie z graniastosłupów. Nieregularna kompozycja kątów prostych i ostrych, pnąca się aż do nieba, skrywająca w swoim wnętrzu coś, co roztacza nawet przez grube, brązowe ściany z czegoś, co jest równocześnie kamienne i syntetyczne przez swoją gładkość aurę zła i nieprzystępności. Pomimo pomarańczowego słońca prażącego ściany budowli, jest wiele ocienionych miejsc, które biją chłodem od kamienia. W takich miejscach jak to, natura leży nieprzytomna z wybitymi zębami.
    Niezdobywalność tej konstrukcji jest sugerowana już przez jej demoniczną architekturę. Tak wielka, wydrążona kupa nieznanego nam kamienia wymaga jednak pewnych prac konserwacyjnych (nieważne i nikt nie wie, na czym polegają) i wentylacji. Po zadaniu sobie pewnego trudu można w pozornie monolitycznej konstrukcji odnaleźć system wnęk, przesmyków i korytarzy które to wszystko umożliwiają. I tak pomiędzy dwoma graniastosłupami o podstawie równoległobocznej po cichu skrada się Frodo Baggins i Samwise Gamgee. Mają oni stawić czoła geometrycznemu siedlisku zła. Są bardzo, bardzo mali i słabi wobec potężnej budowli, o której prawie nic nie wiedzą i nie potrafią jej nawet ogarnąć wzrokiem. Nagle słyszą cichy, nieokreślony bliżej dźwięk, który sugeruje, że coś jest za nimi i zbliża się. W błyskawicznie podjętej, spontanicznej decyzji odbijają do małego pomieszczenia technicznego, do którego prowadzi otwór wielkości drzwi w prawej ścianie korytarza. Pomieszczenie jest jednak tak samo puste, brązowe i kamienne jak każda inna powierzchnia w tej konstrukcji. Frodo i Samwise w ostatniej chwili znajdują niewielki kanał wentylacyjny, do którego będąc hobbitami z łatwością wślizgują się. Wtedy do pomieszczenia wkracza Wielki Strażnik. Przerażający robot o równie nieregularnej konstrukcji co jego miejsce pracy, cały ze lśniącego metalu. Porusza się w dziwny, trudny do uchwycenia, jakby owadzi sposób. W układzie dziwnych płytek, wsporników i serwomechanizmów tworzących korpus maszyny możemy zobaczyć karcącego z całą surowością ojca, Terminatora, bezlitosnego gwałciciela... Wyrażająca niemożliwe do odczytania dla człowieka emocje „twarz”, także stanowiąca plątaninę lśniących, metalowych części ma parę zielonych, świecących słabym światłem oczu. Nemezis rozgląda się nimi po pustym pomieszczeniu. Jego oczy jednak widzą więcej niż światło odbite od przedmiotów. Podchodzi... podpełza? Podjeżdża? Do wlotu kanału wentylacyjnego. Frodo i Samwise otwierają bezgłośnie usta i oczy, stojąc przed perspektywą zostania porażonym przez śmiercionośny promień energii, którą potrafi wystrzeliwać Wielki Strażnik. Niespodziewanie jednak, cały budynek sam z siebie uznaje, że musi otworzyć zupełnie inny korytarz poprzez przemieszczenie ogromnego graniastosłupa dokładnie o szerokość pomieszczenia. Oznacza to, że w ostatniej chwili przed egzekucją Wielki Strażnik zostaje sprasowany pomiędzy dwoma gigantycznymi blokami z brązowego kamienia.
KRĄG II
    Ta wycieczka szkolna trwa kilka dni. Logiczną konsekwencją tego jest konieczność spędzenia jednej lub więcej nocy w hotelu, znajdującym się w zwiedzanym aktualnie mieście. Wszedłem więc z całą wycieczką, ale raczej wyalienowany, samotny z moją czarną torbą w ręce. Minąłem dziewczynę z czarnymi włosami, ani ładną, ani brzydką, siedzącą na recepcji. Nie podobały mi się jej rysy twarzy, ale miała bardzo ładną, nieskazitelną cerę. Nigdy wcześniej jej nie widziałem.
    Cały hotel był ciemnobrązowy, w kolorze karczmy z XIX wieku. Kojarzyły się z tym także deski w poprzek stropu, a także gruba futryna drzwi, z drewna w takim właśnie kolorze. Wszystko było bardzo stare, zniszczone i zapuszczone. Nie podobało mi się, czułem się jak w jakimś nawiedzonym domu. Jedyną porządną rzeczą było łóżko- nie takie jak w zwykłych hotelach dla plebsu, było duże, szerokie, z litego, ciemnobrązowego drewna. Szkoda, że leżał na nim przygotowany lipny, cienki, różowy koc, pod którym chyba miałem spać. Zmęczony, po prostu walnąłem się na posłane łóżko i zacząłem cieszyć się chwilą spokoju. Chwilą.
    Nagle podniszczone drzwi z litego, ciemnobrązowego drewna otwarły się z hukiem. Do mojego pokoju wpadła dziewczyna z recepcji. Zaraz za nią pojawiła się jakaś blondynka. Nie zwróciłem na nią szczególnej uwagi, nie zdążyłem się przypatrzeć, widziałem tylko blond włosy. Zapamiętałbym więcej, gdyby nie to, że zaraz po nich wpadła pewna dziewczyna o dziwnym imieniu. Znałem ją wcześniej, już od kilku miesięcy, rozmawiałem z nią na kilku imprezach. Nie pamiętam o niej prawie nic, byłem wtedy zawsze pijany lub zajęty czym innym. Jednoznacznie jednak kojarzy mi się z pewnym osobliwym rodzajem brzydoty. Jest niby zgrabna, teoretycznie ma przyjemne rysy twarzy, jednak sprawia wrażenie napuchniętej od wewnątrz. Trudno to wytłumaczyć. Pomimo tego że nie jest gruba, składa się z samych obłości i krągłości, tak obrzydliwie bladych i kontrastujących z małymi, czarnymi oczami osadzonymi jakby przypadkowo w systemie mimo wszystko symetrycznych, łagodnych łuków. I teraz oto stała w nogach mojego łóżka w czarnej obcisłej sukience i czarnych zakolanówkach. To wszystko była kwestia sekund, nie zdążyłem się ruszyć lub zastanowić nad czymkolwiek, kiedy moja daleka znajoma o dziwnym imieniu stanęła bezpośrednio nad moją twarzą, rozkładając szeroko nogi. Uniosła sukienkę i odciągnęła na bok czarne stringi, ukazując mi swoją pochwę. Zamurowało mnie. Niespodziewanie poczułem na sobie kobiece dłonie. Coś zerwało ze mnie ubranie.
    Niewiele pamiętam z orgii. Pojedyncze migawki, miniatury widoków i doznań. Dziewczyna z recepcji, liżąca długie, trochę krzywe palce u dosyć podłużnych stóp z french pedicure na paznokciach, należących do blondynki, która była już rozebrana. Rozkosz i mój członek. Panika związana z tym, że zostałem obezwładniony i wielokrotnie zgwałcony. Upokorzenie. Zadowolenie. Zbrukanie. Zaspokojenie.
    Nie pamiętam też, kiedy sukkuby z rzeczywistości odeszły, a ja padłem wycieńczony. Spałem jednak krótko. Nie wzeszło jeszcze słońce, kiedy obudził mnie mój kolega z klasy, który także był na wycieczce. Zupełnie nie wiedziałem o co chodzi i co się dzieje. W pośpiechu ubrałem się w cokolwiek. Nie miałem specjalnego wyboru, bo gdy sięgnąłem do swojej torby leżącej nieopodal łóżka, była ona prawie pusta, chociaż kiedy wprowadzałem się do hotelu, było w niej pełno ubrań. Byłem jednak zbyt zdezorientowany, by szukać zguby, po prostu gdy tylko coś znalazłem, założyłem to na siebie. Kolega cały czas krzyczał i poganiał mnie. Niespodziewanie z łóżka obok podniósł się mój ojciec i zaczął narzekać, że jest tak wcześnie, a my hałasujemy i budzimy go. Nie wiedziałem wcześniej, że tam był. Jeszcze bardziej zdezorientowany, chwyciłem swoją prawie pustą torbę i wyleciałem z nią na zewnątrz.
    Hotel był na obrzeżach miasta. Okazało się, że cała grupa jest już w centrum. Musieliśmy się tam jakoś dostać. Pomiędzy hotelem a centrum znajdowała się dziwna konstrukcja z metalowych schodów na rusztowaniach, stanowiąca prawdopodobnie rodzaj gigantycznego skrzyżowania wszystkich chodników w mieście. Błądziliśmy przez moment po poplątanej, metalowej strukturze aż w końcu zdecydowaliśmy, że pójdziemy trochę na około, znajdującym się nieopodal mostem.
    Przed mostem, przy chodniku było zasadzone niewielkie drzewko, pozbawione liści. Zatrzymałem się przed nim i wtedy dopiero mnie zastanowiło, po co mam przy sobie swoją torbę na bagaże. Okazało się, że jest z jednej strony cała usmarowana czymś jasnobrązowym. Zajrzałem do środka. Nie było tam nic poza moją jedwabną kurtką w kolorze piaskowym. Była cała przesiąknięta wymiocinami. Najdziwniejsze jest to, że przez pośpiech nie pamiętam, czy ją wyrzuciłem brudną i bezużyteczną pod drzewkiem, czy zostawiłem w torbie.
    Nie pamiętam też nic z dnia zwiedzania. Byłem zbyt zmęczony i osłupiały. Stałem w holu hotelu z moją bardzo lekką, brudną torbą w kolejce do czegośtam, w związku z zaistniałymi trudnościami z czymś, co mnie zupełnie nie obchodziło. Mój wzrok zawędrował w stronę recepcji. Parę metrów za ladą, przy ścianie stała moja daleka znajoma o dziwnym imieniu, w żółtej, obcisłej sukience. Na mój widok uśmiechnęła się i pomachała mi zalotnie. Odwzajemniłem uśmiech. Poczułem się dumny ze swojego bogatego życia seksualnego.
KRĄG II 1/2
    Wszedłem do swojego pokoju w hotelu. Położyłem się na łóżku i miałem już zasypiać, kiedy nagle na łóżku leżącym naprzeciw mojego (wczoraj była tam ściana) zobaczyłem Jarboe, byłą wokalistkę zespołu Swans. Jarboe była wiedźmą, ubrana w taką ilość dziwnych szmat i obwieszona tyloma talizmanami, że nie widać było jakichkolwiek cech jej fizjonomii, chociażby twarzy, ale wiedziałem, że to ona.
    Jarboe sięgnęła do wazonu, stojącego na jej stoliku nocnym. Znajdowało się tam kilka wysuszonych, rozpadających się elementów roślinnych. Wyciągnęła z niego garść suchych patyków i rzuciła mi je. Nie rozleciały się one w locie, gładko trafiły do mojej dłoni. Nie wiedziałem co z nimi zrobić, to w końcu były zwyczajne patyki. Po prostu odłożyłem je gdzieś na bok. Jarboe wtedy odezwała się posępnym, donośnym głosem:
-Nie odrzucaj niczego, co jest od natury! Nawet to co już umarło i gnije, do niej należy! Nie usuwaj z cywilizacji obumarłych części przyrody! Niech będą wszędzie i przypominają wszystkim o sobie, bo wszędzie należy im się miejsce!
Wtedy rzuciła mi kolejny fragment kompozycji z wazonu. Była to gałązka dębu, z brązowymi już, kruchymi liśćmi. Wiedziałem, co należy z nią zrobić. Siedząc na łóżku, wyciągnąłem rękę trochę nad moją głowę. Okazało się, że tam ściana się kończy, i mogę położyć ręce i zerknąć na asfaltową drogę, znajdującą się zaraz nad moim łóżkiem. Oczywiście, nie było jej tam wcześniej. Położyłem gałązkę na drodze. Obok przejeżdżał akurat czarny lub granatowy Nissan. Na liściach pojawiły się świecące na fioletowo plamy, które zaczęły być coraz większe. Było to bardzo ładne.