Gdyby nie niedostatek materialny,
czyniący przedmioty na wystawach i galerie handlowe już nie
niedostępnymi, ale wręcz obcymi, gdyby nie przodkowie tak
zrezygnowani, że nie podejmowali nawet prób opuszczenia swej klasy
społecznej, gdyby nie lata wysłuchiwania i czytania słów takich
jak „praca” czy „robotniczy” przez które każdy długotrwały
wysiłek jawił mu się jako chwalebny i wartościowy, czy wreszcie
gdyby nie to, że nie miał dokąd pójść, Kwiaciarz nigdy by nie
postanowił założyć „kwiaciarni całodobowej”. Lektura
pierwszego lepszego podręcznika o ekonomii, rozdziału o znajdywaniu
nisz umieściła na kolejną noc wokół niego namiot z żółtej
plandeki, na której widniały namalowane odręcznie czarnym sprayem,
na każdej ścianie napisy „KWIACIARNIA 24H” i „KWIATY CAŁĄ
DOBĘ W ŚRODKU”. Podręcznik o ekonomii rozsiał też co noc na
opustoszałym rynku brzęczenie agregatu prądotwórczego. Brzęczenia
nie słyszała przednia ściana domu handlowego, zamkniętego w
środku nocy. Głuche też były szkła biurowca naprzeciw, jak i nic
nie słyszał zielony, blaszany kiosk o gładkiej, zamkniętej
powierzchni blachy falistej. Agregatu nie słyszał też już prawie
Kwiaciarz, ponieważ brzęczenie dobiegało go już tak długo, że
stało się domyślnym stanem dla jego uszu. Nie widział też, jak
bardzo pusty jest rynek o tej porze, ponieważ świat Kwiaciarza miał
cztery, żółte ściany lekko poruszające się czasami od wiatru i
żółty, piramidalny sufit. Sklepienia w gotyckich kościołach
miały imitować sklepienie niebieskie, sklepienie żółte świata
Kwiaciarza nie wymagało już żadnej symbolizacji czy metafory.
Kwiaciarz wiedział też, że nie
wolno patrzyć w słońce, jednak zapomniał się i apatycznie,
całkiem bezmyślnie zagapił się w nagą żarówkę zwisającą z
sufitu. Gdy ocknął się nieco i pociągnął łyk topornie
smakującej, mocnej i ciepłej herbaty z brązowego termosu z czarnym
otwarciem, w przeciwieństwie do dźwięku agregatu napędzającego
żarówkę dały mu się we znaki powidoki pośrodku jego pola
widzenia. Były irytujące, bo przysłaniały wszystko, a przede
wszystkim irytowały swoją nieodgadnioną i interesującą formą i
kolorami, którym w żaden sposób nie dało się przyjrzeć.
Wszystkie nierealne kształty widział jakby kątem oka, ale były
one dokładnie w tym miejscu, w którym zwykle są rzeczy oglądane
ze skupieniem. Spojrzał w prawo, na swoje kwiaty ustawione w
białych, plastikowych doniczkach wypełnionych wodą na zielonym,
plastikowym stole ogrodowym. Wszystkie były spajane powidokiem w
jedną kolorową, bezkształtną masę. Nawet refleksy światła z
żarówki na celofanie i biel kartoników z cenami napisanymi
markerem nie przebijały się przez czarną dziurę bezbolesnej rany
na oku. Kwiaciarz spojrzał więc w przód, w pustą żółć ściany
rozciętej tak, by odchylenie jej umożliwiło wejście do namiotu.
Każdy mógł wejść i obejrzeć kwiaty, Kwiaciarz jednak nie
wyczekiwał. Po prostu chciał poczekać, aż powidok się zagoi.
Potrzebował pustej przestrzeni, która zaczęła mu się stopniowo
klarować, jednolita plama rozbijała się na coraz mniejsze
skupiska, aż w końcu wzrok stał się czysty. Kwiaciarz nie mógł
zamknąć oczu, nie mógł sobie podczas swojej pracy, świętej
pracy, obowiązku i kawałka chleba pozwolić na cokolwiek pokrewnego
drzemce. Ręką w szarej, wełnianej rękawiczce bez palców otworzył
po raz kolejny czarne zamknięcie termosu i wziął niewielki łyk
mocnej, ciepłej herbaty o topornym, jednolitym smaku. Odstawił
brązowy termos na prawo od składanego krzesła turystycznego,
nieopodal którego stała zasilana agregatem zielona farelka. Jej
emalia połyskiwała mimo lat niczym karoseria samochodu, natomiast
ożebrowanie wylotu powietrza było już matowe i zużyte. Cichy szum
śmigła Kwiaciarz mógłby usłyszeć tylko nachylając się,
ponieważ zagłuszał go agregat na zewnątrz namiotu. Nie było
powodu, dla którego Kwiaciarz miałby słuchać farelki.
Słuchać mógł radia, które stało
na ziemi na lewo od składanego krzesła turystycznego i nieustannie
emitowało te same utwory i co godzinę inne wiadomości. Kwiaciarz
nie wsłuchiwał się jednak w muzykę, ponieważ radio było
ustawione na tyle cicho, że nie dało się odróżnić od siebie
brzmień czy nawet rozpoznać melodii. Radio było prostokątne i
stare, z wystającą z boku antenką. Kwiaciarz omiótł wzrokiem
srebrne rurki, stanowiące rusztowanie namiotu, niejako w
poszukiwaniu czegoś do poprawienia, co mogło się odczepić, ale
bardziej po prostu z nudów. Podobne rurki utrzymywały niezliczone
białe namioty stoisk z pamiątkami, które codziennie mijał podczas
swoich zeszłorocznych wakacji nad morzem. Przypomniał sobie siebie
idącego długim, wybrukowanym za pieniądze Unii Europejskiej
deptakiem, mijając białe namioty i białe budki z kebabami czy
smażonymi rybami. Z każdej placówki tego typu wydobywała się
muzyka, oczywiście wszędzie inna. Wszelkie odmiany muzyki tanecznej
mieszały się z jazgotem wiadomości i reklam radiowych. Dookoła
było pełno ludzi z kubkami z piwem i zapiekankami, trzymających
sprzęty plażowe pod pachą i głośno rozmawiających i śmiejących
się. Większość z tych ludzi miała dzieci, które piszczały lub
krzyczały do rodziców wskazując im coś na którymś namiocie z
pamiątkami. Było bardzo, bardzo gorąco, Kwiaciarz szedł w
koszulce bez rękawów nieustannie mrużąc oczy. Woń tłuszczu
smażącego rybę mieszała się z wonią mięsa do kebaba i potu.
Wszystko było suche, a Kwiaciarz nie potrafił na niczym skupić
myśli. Teraz, wewnątrz pustego i zimnego namiotu, ówczesne
położenie wydawało się Kwiaciarzowi zupełnie nierealne i
przytłaczało go, że koleje losu zawiodły go z hałaśliwego,
upalnego deptaku wybrukowanego przez Unię w takie miejsce jak ten
żółty namiot na rynku jego rodzinnego miasta.
Pobieżną inspekcję rurek
podtrzymujących żółtą plandekę przerwał dźwięk Kroków,
cichszy od agregatu, ale bardziej niespotykany, więc zwrócił on
uwagę Kwiaciarza. O tej porze Kroki mogły być tylko szybkie-
ludzie zdążali na tramwaje i autobusy, szli w umówione miejsce lub
wkurwieni i pijani chcieli być jak najszybciej w domu. Tym razem
pojedyncze Kroki minęły niewidocznie, za ścianą z żółtej
plandeki Kwiaciarza od lewej, a następnie brzmiały z przodu, coraz
ciszej. To nie był klient. Kwiaciarzowi nie było przykro, nie
czekał na klientów niczym bezdomny w kolejce do darmowej zupy. Miał
głębokie, chociaż nieco irracjonalne przekonanie, że samo
tkwienie na swym składanym, turystycznym fotelu stanowiło podstawę
jego bytu, jego pracę i jedyną ochronę przed nędzą. Informacje
na temat nisz rynkowych traktował jako algorytm: jeżeli nie ma
żadnej innej kwiaciarni całodobowej, to to na pewno jest dobry
pomysł. Żółty namiot nie mącił w najmniejszym stopniu jego
wiary w siebie.
Kwiaciarz uczcił przelotną, odległą
wizytę łykiem mocnej, ciepłej herbaty o topornym smaku z brązowego
termosu z czarnym zamknięciem. Termos ten miał sporą zaletę: dla
Kwiaciarza nigdy się nie kończył. Popijał z niego przez całą
noc, nieustannie obawiając się, że w którymś momencie zabraknie
mocnej, topornie smakującej, ale ciepłej herbaty, ale dzięki
powodowanej przez tę obawę oszczędności zawsze coś zostawało w
brązowym termosie z czarnym zamknięciem. Po kolejnym łyku
Kwiaciarz dłonią w szarej, wełnianej rękawiczce bez palców
odłożył termos na prawo od składanego krzesła turystycznego,
niedaleko zielonej, błyszczącej emalią farelki o matowym i starym
ożebrowaniu. Kiedy dno brązowego termosu z czarnym zamknięciem i
jakimś logiem nadrukowanym z boku dotknęło asfaltu, stanowiącego
podłoże zarówno w namiocie z żółtej plandeki, jak i całego
rynku, Kwiaciarz zastygł na moment, a jego wzrok zatrzymał się na
przycisku do włączania farelki pomalowanej ciemnozieloną,
odbijającą światło farbą. Nie jednak przycisk zaintrygował
Kwiaciarza- pochylenie się niejako zbliżyło go do jego czarnego,
kwadratowego radia, dzięki czemu rozpoznał melodię „It's My
Life” Bon Jovi. Wrażenie na Kwiaciarzu zrobił sam fakt
rozpoznania utworu, kiedy nie interesował się muzyką i nie
zależało mu nigdy na tym, by znać czy lubić jakieś piosenki.
Zastanowił się przez moment, czy nie słuchał tego utworu z jakimś
swoim kolegą parę lat temu przy wódce, jednak nigdy nie słuchał
muzyki ani nie rozmawiał o niej z nikim. Zrozumiał, że przebój
ten odtwarzany w radiu tyle razy nieświadomie zagnieździł się w
jego pamięci, że musiał go słyszeć już dziesiątki razy kupując
pieczywo w sklepie czy też jedząc kebaba w budce z białej blachy
falistej podczas wakacji nad morzem. Rozpoznanie go nie miało
żadnego znaczenia ani nie było źródłem żadnej przyjemności.
Kwiaciarz wyprostował się i nieco
wygodniej rozparł się na swoim składanym krześle turystycznym. Ta
pozycja, chociaż prawie identyczna z domyślną była przeznaczona
dla podziwiania asortymentu swojej kwiaciarni. Widok pięciu białych,
plastikowych doniczek z białymi tulipanami i białym kartonem
„TULIPANY 5,-” ustawionych przy zielonym, plastikowym stole
ogrodowym napełniał Kwiaciarza uczuciem gotowości i zadowolenia ze
swego dorobku. Kwiaciarza nie cieszyła estetyka śnieżnej bieli
płatków układających się w jakby uciętą z góry łzę i
zieleni łodyżek, dziesiątek takich samych, nawet nie mnożył
liczby tulipanów przez pięć, liczyło się po prostu to, że
wyglądały na gotowe na ewentualnego klienta. Równie gotowe były
stojące w dużym, białym, plastikowym wazonie z odręcznym napisem
„9” róże. Róże były bardziej zróżnicowane niż tulipany.
Niektóre były większe, inne mniejsze, z mniej lub bardziej
rozchylonymi płatkami. Jedne wyglądały niczym z tapety na komórce
w kieszeni Kwiaciarza, którą miał dzięki reklamom Orange dla
Firm, inne natomiast były z jednej strony zgniecione lub miały
mniej płatków. Razem z tulipanami stanowiły fundament istnienia
całej kwiaciarni, na równi z żółtą plandeką czy agregatem,
ponieważ Kwiaciarz był przekonany, że kwiaciarnia nie może
istnieć bez czegoś tak oczywistego.
Kwiaciarz przerwał analizę
asortymentu, ponieważ do namiotu zbliżało się Najebani. Nie było
nocy, żeby całonocny patrol nie ominął okolic żółtego namiotu.
Najebani było niematerialnym bytem składającym się wyłącznie z
zawsze tych samych dźwięków: śmiechów, krzyków, zaśpiewów
piłkarskich i okazjonalnie brzdęku rozbijanej butelki. Istota ta
krążyła ulicami miasta jednostajnym tempem każdej nocy, a
kwiaciarnia była stałym punktem na ich nieodgadnionej trasie.
Najebani minęło Kwiaciarza tą samą trasą co Kroki, tylko w
przeciwną stronę. Kwiaciarz nie obawiał się niczego z jego
strony, wiedział że jest dla niego niewidoczny, nie tylko dzięki
żółtej plandece, ale razem z nią. Najebani było istotą z innego
wymiaru. Kiedy już zaczęło się oddalać, stało się coś, co
wstrząsnęło Kwiaciarzem do głębi: Najebani wydobyło z siebie
niespodziewany okrzyk pojedynczym głosem: „Te patrz!
Kwia-ciar-nia-ca-ło-do-bo-wa kurwa!”. Najebani go widziało! Czy
Najebani mogłoby mu coś w takim razie zrobić? Czy Najebani może
odchylić płachtę z żółtej plandeki na wprost niego? Nagłe
uczucie gorąca promieniujące w ciągu sekundy od serca do całego
ciała tak poruszyło ciałem i duszą Kwiaciarza, że zanim się
uspokoił, nie zanotował nawet kiedy Najebani poszło dalej swoim
torem.
Kwiaciarz w umyśle powtórzył
kilkakrotnie ostatnie zdanie w mowie ludzkiej, jakie usłyszał: „Te
patrz! Kwiaciarnia całodobowa kurwa!”. Nagle, całkowicie
irracjonalnie zafascynowało go słowo „kurwa” na końcu tej
wypowiedzi. Zaczął nad nim rozmyślać. Używał go w swoim życiu
tak wiele razy. Nawet patrząc na srebrne rurki stanowiące
rusztowanie dla namiotu z żółtej plandeki przypominał sobie jak
krzyczał „kurwa mać!” podczas problemów z montowaniem go. Trzy
bukiety z żółtych, czerwonych i różowych gerber w białym,
plastikowym wazonie z napisem „12,-” przypominały mu poranek
przed sobotnim wyjazdem do hurtowni kwiatów, kiedy widząc godzinę
4:30 na wyświetlaczu telefonu z Orange dla Firm jęknął „o
kurwa...”. Wreszcie krążąc w swych rozważaniach niczym
elektrony, po skierowaniu wzroku na żarówkę trafił do jądra.
Tym, co zaintrygowało go w „kurwie”, była Ona. A w zasadzie Jej
wspomnienie. Jeszcze z czasów liceum, kiedy pośrodku tłumu
ściśniętego lamperią była Ona, mająca wokół siebie aurę o
objętości nieco większej niż objętość jej materialnego ciała.
Wzrok miała zawsze skierowany gdzie indziej niż na niego. Kwiaciarz
do teraz nie potrafił sobie Jej wybaczyć, chociaż nie popełnił
żadnego błędu. Nie zranił jej ani nie powiedział jej że to nie
to, myląc się. Po prostu do niczego nie doszło, bo Ona go nie
chciała, tak jak nie chce się czasem zakładać marynarki albo
słuchać Iron Maiden. Ona była wyjątkowa w skali swojej szkoły i
ciekawiła każdego, Kwiaciarz kojarzył się wszystkim co najwyżej
ze szkolnym boiskiem. Kwiaciarz nie potrafił się z tym pogodzić i
gdy w wakacje po ukończeniu liceum patrzył na jej przypadkiem
zdobyte zdjęcie, na którym była w stroju tak osobliwym, że nie
potrafiłby go opisać ani odtworzyć w pamięci pomyślał sobie
„nie no, ona wygląda jak kurwa”. Uznał, że to go „wyleczyło”
i że już nie ma problemu. Niespodziewanie usłyszane po
dziesiątkach lat słowo „kurwa” przypomniało mu to i zniszczyło
przypadkowo stworzoną, chociaż trwałą iluzję. Kwiaciarz nagle,
siedząc na składanym krześle turystycznym pomiędzy kanciastym,
czarnym radiem a zieloną, emaliowaną farelką pojął coś, co było
dla niego zagadką przez całe liceum. Ona była czymś, co
przekraczało jego możliwości. Ona jadła naleśniki ze szpinakiem
i miała swojego ulubionego poetę, a on miał na tyle mało finezji,
że po waleniu konia wycierał swoją spermę w chusteczki
higieniczne. Był tak typowy, że Ona go nie zauważała, tak jak nie
zauważa się karbowania na ściągaczu sportowej skarpetki. Ona
stanowiła dla Kwiaciarza coś niezrozumiałego i dziwnego, i przez
to nęcącego, tak jak anturium, które biały, plastikowy wazon w
żółtym namiocie wyceniał na 15 złotych. Kwiat mający kształt
liścia, ale czerwony, więc kuriozalny, i surrealistycznie wystający
kwiatostan miał zarówno dla Kwiaciarza, jak i jego klientów te
same właściwości co Ona: pochodziły z innego świata.
Smutek Kwiaciarza mógłby ciągnąć
się przez całą noc. Na szczęście, we właściwej chwili odezwał
się Alarm. Alarm nie był istotą tak jak Kroki albo Najebani. Alarm
był zjawiskiem przyrodniczym obecnym na rynku. W którymś momencie
każdej nocy odzywał się jakiś Alarm z jakiejś strony, zawsze w
innym rytmie i trochę innym brzmieniu, ale co noc cały rynek
przynajmniej raz wypełniał się bezlitośnie idealnie cyklicznymi i
boleśnie wysokimi dźwiękami. Kwiaciarz wówczas zastygał, a
wszelkie jego czynności i przemyślenia się urywały: to pipanie
paraliżowało go i przygniatało. Napiął całe swoje ciało,
starając się przeczekać nieprzyjemny dźwięk. Nie myślał o
niczym ani nie wpatrywał się w nic, co było w jego kwiaciarni,
tylko słuchał znienawidzonego wysokiego, jakby nosowego pulsowania.
Nagle wszystko ucichło, Alarm się
skończył. Ostatni spazm jakby pobrzmiewał na głuchym rynku, aż w
końcu zrobiło się absolutnie cicho, o wiele ciszej niż przed
Alarmem. Ta cisza przypomniała Kwiaciarzowi jak przez całą swoją
adolescencję palił papierosa przy otwartym oknie albo masturbował
się wyczekując, a równocześnie pragnąc, by nie rozbrzmiał,
dźwięku otwieranych drzwi do jego pokoju. Skrzypnięcie naciśniętej
klamki i zawiasów, które słyszał przez tyle lat wyłącznie w
swojej wyobraźni było czymś ostatecznym, stanowiło dla niego
nemezis, coś niewyobrażalnie straszliwego. Nerwowo zaciągając się
fajką rozmyślał, co by się stało gdyby teraz wkroczył któryś
z jego rodziców, przerażało go to, a równocześnie nie dopuszczał
do siebie możliwości, żeby taka katastrofa wydarzyła się
naprawdę. Kwiaciarz siedząc na swoim składanym, turystycznym
krześle pomiędzy farelką pomalowaną zieloną emalią a
prostokątnym, czarnym radiem napiął wszystkie swoje mięśnie
czując to samo przerażenie. Spodziewał się boleśnie głośnego i
niespodziewanego dźwięku otwieranych drzwi, co by było tym
bardziej przerażające, że w namiocie z żółtej plandeki nie było
nic na zawiasy. Oczywiście nic takiego nie nastąpiło, natomiast
Kwiaciarz nieco ochłonąwszy poczuł, że od wszystkich silnych
emocji zrobiło mu się gorąco. Nie było to suche gorąco ze
zmrużonymi oczami jak na wakacjach, to gorąco było już mokre
wilgocią powoli odkładającą się pod warstwami ubrań. Kwiaciarz
nachylił się do farelki pomalowanej zieloną emalią i przekręcił
jej pokrętło, aby nieco zmniejszyć moc, z jaką go ogrzewała.
Patrząc na światło odbijające się od emalii wydobył z pamięci
historię związaną z takim urządzeniem jak farelka. Chodził do
klasy w liceum z chłopakiem, który miał połowę twarzy
zniekształconą w wyniku poparzenia. Każdy myślał, że się takim
urodził, ponieważ wszyscy już go poznali tak wyglądającego.
Pewnego razu opowiedział im, dlaczego tak wygląda: kiedy jeszcze
był niemowlakiem i w pierwszą zimę swojego życia leżał w
nowoczesnej na ówczesne czasy plastikowej kołysce, farelka
ogrzewała jego pokój. Toporne urządzenie wyprodukowane w Związku
Radzieckim zepsuło się, samoistnie zaczęło płonąć i wybuchł
pożar. Zanim rodzice tego chłopca zorientowali się, płonął już
cały pokój. Od gorąca nowoczesny plastik nowoczesnej kołyski
zaczął się topić. Wrzące, tworzące co chwilę pękające bąble
tworzywo kapało kropla po kropli na twarz niemowlaka. Tylko kilka
razy na tle dziecięcego wrzasku rozległ się dźwięk upadającej
kropli i syk. To wystarczyło, żeby połowa twarzy tego chłopaka do
końca jego życia przypominała wysuszoną, spękaną ziemię.
Kwiaciarz nie wiedział, co po
ukończeniu szkoły robił ten facet. Westchnął, wyobrażając
sobie ile on musiał mieć z tego powodu kłopotów, po czym podniósł
swój brązowy termos z czarnym otwarciem, by pociągnąć łyk
ciepłej, mocnej herbaty o topornym niczym konstrukcja farelki smaku.
Już podnosił naczynie do ust, kiedy zawahał się. Zaczął
wpatrywać się w brąz plastiku otaczającego jego herbatę. Kolor
ten nagle zdał mu się bardzo, bardzo brzydki. Skojarzył mu się ze
zgnilizną, błotem i brudem. Pomyślał sobie, że o to musi chodzić
w „nieczystości” u Żydów na przykład. Poczuł szczere
zdegustowanie tym obrzydliwym brązowym, jednak stwierdził że to
byłoby pojebane, gdyby teraz się nie napił. Wyszedłby sam przed
sobą na dziwaka, który nawet nie umie normalnie napić się
herbaty. Krzywiąc się, przechylił nerwowo termos nad swoimi
ustami. Ten łyk ciepłej, mocnej herbaty miał smak nie tylko
toporny, ale jakby stęchły, zbyt ciężki. Kwiaciarz poczuł w
uszach charakterystyczne huczenie, które odczuwa się często przy
intensywnych wrażeniach, najczęściej strachu. Zauważył, że ręka
trzymająca jego brązowy termos z czarnym zamknięciem się nieco
trzęsie. Starając się nie zwracać uwagi na lekkie niedobrze,
jakie poczuł, Kwiaciarz odstawił brązowy termos na prawo od
składanego krzesła turystycznego, niedaleko farelki pokrytej
zieloną emalią. Akurat kiedy odstawił termos, usłyszał znajomą
sekwencję dźwięków z radia- nadszedł czas na wiadomości.
Reporter zaczął szybko wymawiać krótkie zdania dotyczące tego,
co dzieje się poza namiotem z żółtej plandeki. Jeżeli z początku
zdania wynikało, że jego treść nie leży w spektrum zainteresowań
Kwiaciarza, Kwiaciarz przestawał słuchać.
„Znany aktor...”
„Na drodze krajowej numer...”
„Podczas obchodów...”
„Na drodze krajowej numer...”
„Podczas obchodów...”
Nic nie przeszło przez sito
Kwiaciarza. W którejś z nieistotnych wiadomości padło natomiast
słowo „gryzonie”. Kwiaciarz niespodziewanie zobaczył oczami
wyobraźni futerko, wystające zęby i czarne oczka. Obraz ten
zreplikował się tak, że Kwiaciarz nagle pomyślał o wszystkich
gryzoniach na świecie. Pomyślał sobie do tego, że tak wiele z
nich śpi. Wszystkie śpiące gryzonie na świecie w klatkach w
mieszkaniach, a także w kanałach, piwnicach, norach i zakamarkach.
Kwiaciarz myśląc o tym poczuł niepokój, zarówno z powodu
liczebności śpiących gryzoni jak i tego, że niespodziewanie jego
umysł podsuwa mu niedorzeczne obrazy, z którymi nie potrafi sobie
poradzić. To przecież nienormalne, że otaczają go miliony
śpiących, małych futerek, czarnych oczek i zębów, a on ich nie
widzi. Co by się stało, gdyby wszystkie się naraz obudziły i
wybiegły na ulicę? Nienormalne jest też, że Kwiaciarz siedząc w
swoim dobrze znanym namiocie z żółtej plandeki z kwiatami, dzięki
którym ma za co żyć przejmuje się czymś takim. Pochylił się na
swoim składanym krześle turystycznym i żeby odgonić dziwne myśli,
zaczął ponownie obserwować swoje kwiaty w białych, plastikowych
doniczkach ustawionych na zielonym, plastikowym stole ogrodowym.
Róże były po dziewięć złotych.
Różniły się między sobą, zarówno rozmiarami jak i poziomem
doskonałości: niektóre wyglądały jak na tapecie z telefonu z
Orange dla Firm w kieszeni Kwiaciarza, inne były zgniecione z jednej
strony lub brakowało im płatków.
Goździki różowe lub czerwone, w
chyba pięciu bukietach po jedenaście złotych. Każdy bukiet był
jednolitą masą o określonej kolorystyce i już ze składanego
krzesła turystycznego wszystkie wyglądały tak samo.
Gerbery także były w bukietach z
żółtych, czerwonych i różowych kwiatów. Każdy bukiet kosztował
dwanaście złotych. Zostały trzy. Jeden był bardziej czerwony, w
drugim więcej było żółtych kwiatów. Trzeci miał wszystkie
kolory mniej więcej po równo, ale większości kwiatów brakowało
płatków lub były one jakoś przygniecione.
Przedziwne niczym Ona anturium z
czerwonym kwiatem i sterczącym kwiatostanem. W białym, plastikowym
wazonie zostały cztery. Kosztowało po piętnaście złotych, bo
robiły wrażenie. Wszystkie były identyczne i wyglądały zdaniem
Kwiaciarza jak sztuczne.
U stóp zielonego, plastikowego stołu
ogrodowego ustawionych było pięć mniejszych, białych,
plastikowych wazoników, o które oparty był biały karton z napisem
„TULIPANY 5,-”. Wszystkie tulipany były białe, dosyć małe,
ale praktycznie identyczne ze swoimi kwiatami niczym ucięta u góry
łza tudzież kropla wody. Było ich tak dużo, bo Kwiaciarz, nie
popierając tego wniosku żadnymi zestawieniami uważał, że
sprzedają się najlepiej.
Kwiaciarz nie czuł zapachów tych
wszystkich kwiatów. Był do nich przyzwyczajony bardziej nawet niż
do brzęczenia agregatu prądotwórczego, poza tym stojąc tak blisko
siebie zlewały się w jeden zapach, który każdy nazwałby
„zapachem kwiatów”. Kwiaciarz wpatrywał się w te wszystkie
kolory i kształty. Poczuł ogromne zmęczenie wszechobecną
jaskrawością, jaskrawością anturium i gerber, a nawet
wszechpotężną żółcią plandeki. Każdy kolor, jaki widział,
był bardzo jaskrawy i tworzył dysonans z innymi. Wewnątrz żółtego
namiotu nic nie było subtelne, wszystko atakowało zmysły z pełną
siłą, nawet mocny, toporny smak herbaty w brązowym termosie z
czarnym zamknięciem, nawet gorąco wydobywające się z farelki
pokrytej zieloną emalią, a także przytłumiona, ale i tak
jazgotliwa muzyka popularna z czarnego, prostokątnego radia z
antenką z boku. Kwiaciarz zdał sobie sprawę, że nie ma już po
prostu siły.
-Pierdolę to- Szepnął do siebie.
Wstał ze składanego krzesła turystycznego, zrobił trzy kroki do
przodu, po czym odchylił żółtą plandekę na wprost niego.
Na dworze był już wschód słońca.
Kwiaciarz poczuł przenikliwe zimno owiewające jego twarz. Było to
szokujące, ponieważ ciało Kwiaciarza zapomniało całkowicie o
wrażeniu takim jak ruch powietrza. Jego wzrok poczuł się, jakby
zgasło światło lub jakby do zmęczonego organu przyłożono lód:
beton domu handlowego miał niebieskawy odcień, a okna przeszklonego
biurowca odbijały niebo. Niebo było intensywnie błękitne, z jakby
rozmazanymi chmurami układającymi się wzdłuż zakrzywionej linii.
Z jednej strony błękit przechodził w żółtawą biel- tam
wschodziło słońce.
Podziękowania dla konsultantki ds. kwiatów, bez której by to było bez sensu