28 grudnia 2012

Kwiaciarnia całodobowa

Gdyby nie niedostatek materialny, czyniący przedmioty na wystawach i galerie handlowe już nie niedostępnymi, ale wręcz obcymi, gdyby nie przodkowie tak zrezygnowani, że nie podejmowali nawet prób opuszczenia swej klasy społecznej, gdyby nie lata wysłuchiwania i czytania słów takich jak „praca” czy „robotniczy” przez które każdy długotrwały wysiłek jawił mu się jako chwalebny i wartościowy, czy wreszcie gdyby nie to, że nie miał dokąd pójść, Kwiaciarz nigdy by nie postanowił założyć „kwiaciarni całodobowej”. Lektura pierwszego lepszego podręcznika o ekonomii, rozdziału o znajdywaniu nisz umieściła na kolejną noc wokół niego namiot z żółtej plandeki, na której widniały namalowane odręcznie czarnym sprayem, na każdej ścianie napisy „KWIACIARNIA 24H” i „KWIATY CAŁĄ DOBĘ W ŚRODKU”. Podręcznik o ekonomii rozsiał też co noc na opustoszałym rynku brzęczenie agregatu prądotwórczego. Brzęczenia nie słyszała przednia ściana domu handlowego, zamkniętego w środku nocy. Głuche też były szkła biurowca naprzeciw, jak i nic nie słyszał zielony, blaszany kiosk o gładkiej, zamkniętej powierzchni blachy falistej. Agregatu nie słyszał też już prawie Kwiaciarz, ponieważ brzęczenie dobiegało go już tak długo, że stało się domyślnym stanem dla jego uszu. Nie widział też, jak bardzo pusty jest rynek o tej porze, ponieważ świat Kwiaciarza miał cztery, żółte ściany lekko poruszające się czasami od wiatru i żółty, piramidalny sufit. Sklepienia w gotyckich kościołach miały imitować sklepienie niebieskie, sklepienie żółte świata Kwiaciarza nie wymagało już żadnej symbolizacji czy metafory.
Kwiaciarz wiedział też, że nie wolno patrzyć w słońce, jednak zapomniał się i apatycznie, całkiem bezmyślnie zagapił się w nagą żarówkę zwisającą z sufitu. Gdy ocknął się nieco i pociągnął łyk topornie smakującej, mocnej i ciepłej herbaty z brązowego termosu z czarnym otwarciem, w przeciwieństwie do dźwięku agregatu napędzającego żarówkę dały mu się we znaki powidoki pośrodku jego pola widzenia. Były irytujące, bo przysłaniały wszystko, a przede wszystkim irytowały swoją nieodgadnioną i interesującą formą i kolorami, którym w żaden sposób nie dało się przyjrzeć. Wszystkie nierealne kształty widział jakby kątem oka, ale były one dokładnie w tym miejscu, w którym zwykle są rzeczy oglądane ze skupieniem. Spojrzał w prawo, na swoje kwiaty ustawione w białych, plastikowych doniczkach wypełnionych wodą na zielonym, plastikowym stole ogrodowym. Wszystkie były spajane powidokiem w jedną kolorową, bezkształtną masę. Nawet refleksy światła z żarówki na celofanie i biel kartoników z cenami napisanymi markerem nie przebijały się przez czarną dziurę bezbolesnej rany na oku. Kwiaciarz spojrzał więc w przód, w pustą żółć ściany rozciętej tak, by odchylenie jej umożliwiło wejście do namiotu. Każdy mógł wejść i obejrzeć kwiaty, Kwiaciarz jednak nie wyczekiwał. Po prostu chciał poczekać, aż powidok się zagoi. Potrzebował pustej przestrzeni, która zaczęła mu się stopniowo klarować, jednolita plama rozbijała się na coraz mniejsze skupiska, aż w końcu wzrok stał się czysty. Kwiaciarz nie mógł zamknąć oczu, nie mógł sobie podczas swojej pracy, świętej pracy, obowiązku i kawałka chleba pozwolić na cokolwiek pokrewnego drzemce. Ręką w szarej, wełnianej rękawiczce bez palców otworzył po raz kolejny czarne zamknięcie termosu i wziął niewielki łyk mocnej, ciepłej herbaty o topornym, jednolitym smaku. Odstawił brązowy termos na prawo od składanego krzesła turystycznego, nieopodal którego stała zasilana agregatem zielona farelka. Jej emalia połyskiwała mimo lat niczym karoseria samochodu, natomiast ożebrowanie wylotu powietrza było już matowe i zużyte. Cichy szum śmigła Kwiaciarz mógłby usłyszeć tylko nachylając się, ponieważ zagłuszał go agregat na zewnątrz namiotu. Nie było powodu, dla którego Kwiaciarz miałby słuchać farelki.
Słuchać mógł radia, które stało na ziemi na lewo od składanego krzesła turystycznego i nieustannie emitowało te same utwory i co godzinę inne wiadomości. Kwiaciarz nie wsłuchiwał się jednak w muzykę, ponieważ radio było ustawione na tyle cicho, że nie dało się odróżnić od siebie brzmień czy nawet rozpoznać melodii. Radio było prostokątne i stare, z wystającą z boku antenką. Kwiaciarz omiótł wzrokiem srebrne rurki, stanowiące rusztowanie namiotu, niejako w poszukiwaniu czegoś do poprawienia, co mogło się odczepić, ale bardziej po prostu z nudów. Podobne rurki utrzymywały niezliczone białe namioty stoisk z pamiątkami, które codziennie mijał podczas swoich zeszłorocznych wakacji nad morzem. Przypomniał sobie siebie idącego długim, wybrukowanym za pieniądze Unii Europejskiej deptakiem, mijając białe namioty i białe budki z kebabami czy smażonymi rybami. Z każdej placówki tego typu wydobywała się muzyka, oczywiście wszędzie inna. Wszelkie odmiany muzyki tanecznej mieszały się z jazgotem wiadomości i reklam radiowych. Dookoła było pełno ludzi z kubkami z piwem i zapiekankami, trzymających sprzęty plażowe pod pachą i głośno rozmawiających i śmiejących się. Większość z tych ludzi miała dzieci, które piszczały lub krzyczały do rodziców wskazując im coś na którymś namiocie z pamiątkami. Było bardzo, bardzo gorąco, Kwiaciarz szedł w koszulce bez rękawów nieustannie mrużąc oczy. Woń tłuszczu smażącego rybę mieszała się z wonią mięsa do kebaba i potu. Wszystko było suche, a Kwiaciarz nie potrafił na niczym skupić myśli. Teraz, wewnątrz pustego i zimnego namiotu, ówczesne położenie wydawało się Kwiaciarzowi zupełnie nierealne i przytłaczało go, że koleje losu zawiodły go z hałaśliwego, upalnego deptaku wybrukowanego przez Unię w takie miejsce jak ten żółty namiot na rynku jego rodzinnego miasta.
Pobieżną inspekcję rurek podtrzymujących żółtą plandekę przerwał dźwięk Kroków, cichszy od agregatu, ale bardziej niespotykany, więc zwrócił on uwagę Kwiaciarza. O tej porze Kroki mogły być tylko szybkie- ludzie zdążali na tramwaje i autobusy, szli w umówione miejsce lub wkurwieni i pijani chcieli być jak najszybciej w domu. Tym razem pojedyncze Kroki minęły niewidocznie, za ścianą z żółtej plandeki Kwiaciarza od lewej, a następnie brzmiały z przodu, coraz ciszej. To nie był klient. Kwiaciarzowi nie było przykro, nie czekał na klientów niczym bezdomny w kolejce do darmowej zupy. Miał głębokie, chociaż nieco irracjonalne przekonanie, że samo tkwienie na swym składanym, turystycznym fotelu stanowiło podstawę jego bytu, jego pracę i jedyną ochronę przed nędzą. Informacje na temat nisz rynkowych traktował jako algorytm: jeżeli nie ma żadnej innej kwiaciarni całodobowej, to to na pewno jest dobry pomysł. Żółty namiot nie mącił w najmniejszym stopniu jego wiary w siebie.
Kwiaciarz uczcił przelotną, odległą wizytę łykiem mocnej, ciepłej herbaty o topornym smaku z brązowego termosu z czarnym zamknięciem. Termos ten miał sporą zaletę: dla Kwiaciarza nigdy się nie kończył. Popijał z niego przez całą noc, nieustannie obawiając się, że w którymś momencie zabraknie mocnej, topornie smakującej, ale ciepłej herbaty, ale dzięki powodowanej przez tę obawę oszczędności zawsze coś zostawało w brązowym termosie z czarnym zamknięciem. Po kolejnym łyku Kwiaciarz dłonią w szarej, wełnianej rękawiczce bez palców odłożył termos na prawo od składanego krzesła turystycznego, niedaleko zielonej, błyszczącej emalią farelki o matowym i starym ożebrowaniu. Kiedy dno brązowego termosu z czarnym zamknięciem i jakimś logiem nadrukowanym z boku dotknęło asfaltu, stanowiącego podłoże zarówno w namiocie z żółtej plandeki, jak i całego rynku, Kwiaciarz zastygł na moment, a jego wzrok zatrzymał się na przycisku do włączania farelki pomalowanej ciemnozieloną, odbijającą światło farbą. Nie jednak przycisk zaintrygował Kwiaciarza- pochylenie się niejako zbliżyło go do jego czarnego, kwadratowego radia, dzięki czemu rozpoznał melodię „It's My Life” Bon Jovi. Wrażenie na Kwiaciarzu zrobił sam fakt rozpoznania utworu, kiedy nie interesował się muzyką i nie zależało mu nigdy na tym, by znać czy lubić jakieś piosenki. Zastanowił się przez moment, czy nie słuchał tego utworu z jakimś swoim kolegą parę lat temu przy wódce, jednak nigdy nie słuchał muzyki ani nie rozmawiał o niej z nikim. Zrozumiał, że przebój ten odtwarzany w radiu tyle razy nieświadomie zagnieździł się w jego pamięci, że musiał go słyszeć już dziesiątki razy kupując pieczywo w sklepie czy też jedząc kebaba w budce z białej blachy falistej podczas wakacji nad morzem. Rozpoznanie go nie miało żadnego znaczenia ani nie było źródłem żadnej przyjemności.
Kwiaciarz wyprostował się i nieco wygodniej rozparł się na swoim składanym krześle turystycznym. Ta pozycja, chociaż prawie identyczna z domyślną była przeznaczona dla podziwiania asortymentu swojej kwiaciarni. Widok pięciu białych, plastikowych doniczek z białymi tulipanami i białym kartonem „TULIPANY 5,-” ustawionych przy zielonym, plastikowym stole ogrodowym napełniał Kwiaciarza uczuciem gotowości i zadowolenia ze swego dorobku. Kwiaciarza nie cieszyła estetyka śnieżnej bieli płatków układających się w jakby uciętą z góry łzę i zieleni łodyżek, dziesiątek takich samych, nawet nie mnożył liczby tulipanów przez pięć, liczyło się po prostu to, że wyglądały na gotowe na ewentualnego klienta. Równie gotowe były stojące w dużym, białym, plastikowym wazonie z odręcznym napisem „9” róże. Róże były bardziej zróżnicowane niż tulipany. Niektóre były większe, inne mniejsze, z mniej lub bardziej rozchylonymi płatkami. Jedne wyglądały niczym z tapety na komórce w kieszeni Kwiaciarza, którą miał dzięki reklamom Orange dla Firm, inne natomiast były z jednej strony zgniecione lub miały mniej płatków. Razem z tulipanami stanowiły fundament istnienia całej kwiaciarni, na równi z żółtą plandeką czy agregatem, ponieważ Kwiaciarz był przekonany, że kwiaciarnia nie może istnieć bez czegoś tak oczywistego.
Kwiaciarz przerwał analizę asortymentu, ponieważ do namiotu zbliżało się Najebani. Nie było nocy, żeby całonocny patrol nie ominął okolic żółtego namiotu. Najebani było niematerialnym bytem składającym się wyłącznie z zawsze tych samych dźwięków: śmiechów, krzyków, zaśpiewów piłkarskich i okazjonalnie brzdęku rozbijanej butelki. Istota ta krążyła ulicami miasta jednostajnym tempem każdej nocy, a kwiaciarnia była stałym punktem na ich nieodgadnionej trasie. Najebani minęło Kwiaciarza tą samą trasą co Kroki, tylko w przeciwną stronę. Kwiaciarz nie obawiał się niczego z jego strony, wiedział że jest dla niego niewidoczny, nie tylko dzięki żółtej plandece, ale razem z nią. Najebani było istotą z innego wymiaru. Kiedy już zaczęło się oddalać, stało się coś, co wstrząsnęło Kwiaciarzem do głębi: Najebani wydobyło z siebie niespodziewany okrzyk pojedynczym głosem: „Te patrz! Kwia-ciar-nia-ca-ło-do-bo-wa kurwa!”. Najebani go widziało! Czy Najebani mogłoby mu coś w takim razie zrobić? Czy Najebani może odchylić płachtę z żółtej plandeki na wprost niego? Nagłe uczucie gorąca promieniujące w ciągu sekundy od serca do całego ciała tak poruszyło ciałem i duszą Kwiaciarza, że zanim się uspokoił, nie zanotował nawet kiedy Najebani poszło dalej swoim torem.
Kwiaciarz w umyśle powtórzył kilkakrotnie ostatnie zdanie w mowie ludzkiej, jakie usłyszał: „Te patrz! Kwiaciarnia całodobowa kurwa!”. Nagle, całkowicie irracjonalnie zafascynowało go słowo „kurwa” na końcu tej wypowiedzi. Zaczął nad nim rozmyślać. Używał go w swoim życiu tak wiele razy. Nawet patrząc na srebrne rurki stanowiące rusztowanie dla namiotu z żółtej plandeki przypominał sobie jak krzyczał „kurwa mać!” podczas problemów z montowaniem go. Trzy bukiety z żółtych, czerwonych i różowych gerber w białym, plastikowym wazonie z napisem „12,-” przypominały mu poranek przed sobotnim wyjazdem do hurtowni kwiatów, kiedy widząc godzinę 4:30 na wyświetlaczu telefonu z Orange dla Firm jęknął „o kurwa...”. Wreszcie krążąc w swych rozważaniach niczym elektrony, po skierowaniu wzroku na żarówkę trafił do jądra. Tym, co zaintrygowało go w „kurwie”, była Ona. A w zasadzie Jej wspomnienie. Jeszcze z czasów liceum, kiedy pośrodku tłumu ściśniętego lamperią była Ona, mająca wokół siebie aurę o objętości nieco większej niż objętość jej materialnego ciała. Wzrok miała zawsze skierowany gdzie indziej niż na niego. Kwiaciarz do teraz nie potrafił sobie Jej wybaczyć, chociaż nie popełnił żadnego błędu. Nie zranił jej ani nie powiedział jej że to nie to, myląc się. Po prostu do niczego nie doszło, bo Ona go nie chciała, tak jak nie chce się czasem zakładać marynarki albo słuchać Iron Maiden. Ona była wyjątkowa w skali swojej szkoły i ciekawiła każdego, Kwiaciarz kojarzył się wszystkim co najwyżej ze szkolnym boiskiem. Kwiaciarz nie potrafił się z tym pogodzić i gdy w wakacje po ukończeniu liceum patrzył na jej przypadkiem zdobyte zdjęcie, na którym była w stroju tak osobliwym, że nie potrafiłby go opisać ani odtworzyć w pamięci pomyślał sobie „nie no, ona wygląda jak kurwa”. Uznał, że to go „wyleczyło” i że już nie ma problemu. Niespodziewanie usłyszane po dziesiątkach lat słowo „kurwa” przypomniało mu to i zniszczyło przypadkowo stworzoną, chociaż trwałą iluzję. Kwiaciarz nagle, siedząc na składanym krześle turystycznym pomiędzy kanciastym, czarnym radiem a zieloną, emaliowaną farelką pojął coś, co było dla niego zagadką przez całe liceum. Ona była czymś, co przekraczało jego możliwości. Ona jadła naleśniki ze szpinakiem i miała swojego ulubionego poetę, a on miał na tyle mało finezji, że po waleniu konia wycierał swoją spermę w chusteczki higieniczne. Był tak typowy, że Ona go nie zauważała, tak jak nie zauważa się karbowania na ściągaczu sportowej skarpetki. Ona stanowiła dla Kwiaciarza coś niezrozumiałego i dziwnego, i przez to nęcącego, tak jak anturium, które biały, plastikowy wazon w żółtym namiocie wyceniał na 15 złotych. Kwiat mający kształt liścia, ale czerwony, więc kuriozalny, i surrealistycznie wystający kwiatostan miał zarówno dla Kwiaciarza, jak i jego klientów te same właściwości co Ona: pochodziły z innego świata.
Smutek Kwiaciarza mógłby ciągnąć się przez całą noc. Na szczęście, we właściwej chwili odezwał się Alarm. Alarm nie był istotą tak jak Kroki albo Najebani. Alarm był zjawiskiem przyrodniczym obecnym na rynku. W którymś momencie każdej nocy odzywał się jakiś Alarm z jakiejś strony, zawsze w innym rytmie i trochę innym brzmieniu, ale co noc cały rynek przynajmniej raz wypełniał się bezlitośnie idealnie cyklicznymi i boleśnie wysokimi dźwiękami. Kwiaciarz wówczas zastygał, a wszelkie jego czynności i przemyślenia się urywały: to pipanie paraliżowało go i przygniatało. Napiął całe swoje ciało, starając się przeczekać nieprzyjemny dźwięk. Nie myślał o niczym ani nie wpatrywał się w nic, co było w jego kwiaciarni, tylko słuchał znienawidzonego wysokiego, jakby nosowego pulsowania.
Nagle wszystko ucichło, Alarm się skończył. Ostatni spazm jakby pobrzmiewał na głuchym rynku, aż w końcu zrobiło się absolutnie cicho, o wiele ciszej niż przed Alarmem. Ta cisza przypomniała Kwiaciarzowi jak przez całą swoją adolescencję palił papierosa przy otwartym oknie albo masturbował się wyczekując, a równocześnie pragnąc, by nie rozbrzmiał, dźwięku otwieranych drzwi do jego pokoju. Skrzypnięcie naciśniętej klamki i zawiasów, które słyszał przez tyle lat wyłącznie w swojej wyobraźni było czymś ostatecznym, stanowiło dla niego nemezis, coś niewyobrażalnie straszliwego. Nerwowo zaciągając się fajką rozmyślał, co by się stało gdyby teraz wkroczył któryś z jego rodziców, przerażało go to, a równocześnie nie dopuszczał do siebie możliwości, żeby taka katastrofa wydarzyła się naprawdę. Kwiaciarz siedząc na swoim składanym, turystycznym krześle pomiędzy farelką pomalowaną zieloną emalią a prostokątnym, czarnym radiem napiął wszystkie swoje mięśnie czując to samo przerażenie. Spodziewał się boleśnie głośnego i niespodziewanego dźwięku otwieranych drzwi, co by było tym bardziej przerażające, że w namiocie z żółtej plandeki nie było nic na zawiasy. Oczywiście nic takiego nie nastąpiło, natomiast Kwiaciarz nieco ochłonąwszy poczuł, że od wszystkich silnych emocji zrobiło mu się gorąco. Nie było to suche gorąco ze zmrużonymi oczami jak na wakacjach, to gorąco było już mokre wilgocią powoli odkładającą się pod warstwami ubrań. Kwiaciarz nachylił się do farelki pomalowanej zieloną emalią i przekręcił jej pokrętło, aby nieco zmniejszyć moc, z jaką go ogrzewała. Patrząc na światło odbijające się od emalii wydobył z pamięci historię związaną z takim urządzeniem jak farelka. Chodził do klasy w liceum z chłopakiem, który miał połowę twarzy zniekształconą w wyniku poparzenia. Każdy myślał, że się takim urodził, ponieważ wszyscy już go poznali tak wyglądającego. Pewnego razu opowiedział im, dlaczego tak wygląda: kiedy jeszcze był niemowlakiem i w pierwszą zimę swojego życia leżał w nowoczesnej na ówczesne czasy plastikowej kołysce, farelka ogrzewała jego pokój. Toporne urządzenie wyprodukowane w Związku Radzieckim zepsuło się, samoistnie zaczęło płonąć i wybuchł pożar. Zanim rodzice tego chłopca zorientowali się, płonął już cały pokój. Od gorąca nowoczesny plastik nowoczesnej kołyski zaczął się topić. Wrzące, tworzące co chwilę pękające bąble tworzywo kapało kropla po kropli na twarz niemowlaka. Tylko kilka razy na tle dziecięcego wrzasku rozległ się dźwięk upadającej kropli i syk. To wystarczyło, żeby połowa twarzy tego chłopaka do końca jego życia przypominała wysuszoną, spękaną ziemię.
Kwiaciarz nie wiedział, co po ukończeniu szkoły robił ten facet. Westchnął, wyobrażając sobie ile on musiał mieć z tego powodu kłopotów, po czym podniósł swój brązowy termos z czarnym otwarciem, by pociągnąć łyk ciepłej, mocnej herbaty o topornym niczym konstrukcja farelki smaku. Już podnosił naczynie do ust, kiedy zawahał się. Zaczął wpatrywać się w brąz plastiku otaczającego jego herbatę. Kolor ten nagle zdał mu się bardzo, bardzo brzydki. Skojarzył mu się ze zgnilizną, błotem i brudem. Pomyślał sobie, że o to musi chodzić w „nieczystości” u Żydów na przykład. Poczuł szczere zdegustowanie tym obrzydliwym brązowym, jednak stwierdził że to byłoby pojebane, gdyby teraz się nie napił. Wyszedłby sam przed sobą na dziwaka, który nawet nie umie normalnie napić się herbaty. Krzywiąc się, przechylił nerwowo termos nad swoimi ustami. Ten łyk ciepłej, mocnej herbaty miał smak nie tylko toporny, ale jakby stęchły, zbyt ciężki. Kwiaciarz poczuł w uszach charakterystyczne huczenie, które odczuwa się często przy intensywnych wrażeniach, najczęściej strachu. Zauważył, że ręka trzymająca jego brązowy termos z czarnym zamknięciem się nieco trzęsie. Starając się nie zwracać uwagi na lekkie niedobrze, jakie poczuł, Kwiaciarz odstawił brązowy termos na prawo od składanego krzesła turystycznego, niedaleko farelki pokrytej zieloną emalią. Akurat kiedy odstawił termos, usłyszał znajomą sekwencję dźwięków z radia- nadszedł czas na wiadomości. Reporter zaczął szybko wymawiać krótkie zdania dotyczące tego, co dzieje się poza namiotem z żółtej plandeki. Jeżeli z początku zdania wynikało, że jego treść nie leży w spektrum zainteresowań Kwiaciarza, Kwiaciarz przestawał słuchać.
„Znany aktor...”
„Na drodze krajowej numer...”
„Podczas obchodów...”
Nic nie przeszło przez sito Kwiaciarza. W którejś z nieistotnych wiadomości padło natomiast słowo „gryzonie”. Kwiaciarz niespodziewanie zobaczył oczami wyobraźni futerko, wystające zęby i czarne oczka. Obraz ten zreplikował się tak, że Kwiaciarz nagle pomyślał o wszystkich gryzoniach na świecie. Pomyślał sobie do tego, że tak wiele z nich śpi. Wszystkie śpiące gryzonie na świecie w klatkach w mieszkaniach, a także w kanałach, piwnicach, norach i zakamarkach. Kwiaciarz myśląc o tym poczuł niepokój, zarówno z powodu liczebności śpiących gryzoni jak i tego, że niespodziewanie jego umysł podsuwa mu niedorzeczne obrazy, z którymi nie potrafi sobie poradzić. To przecież nienormalne, że otaczają go miliony śpiących, małych futerek, czarnych oczek i zębów, a on ich nie widzi. Co by się stało, gdyby wszystkie się naraz obudziły i wybiegły na ulicę? Nienormalne jest też, że Kwiaciarz siedząc w swoim dobrze znanym namiocie z żółtej plandeki z kwiatami, dzięki którym ma za co żyć przejmuje się czymś takim. Pochylił się na swoim składanym krześle turystycznym i żeby odgonić dziwne myśli, zaczął ponownie obserwować swoje kwiaty w białych, plastikowych doniczkach ustawionych na zielonym, plastikowym stole ogrodowym.
Róże były po dziewięć złotych. Różniły się między sobą, zarówno rozmiarami jak i poziomem doskonałości: niektóre wyglądały jak na tapecie z telefonu z Orange dla Firm w kieszeni Kwiaciarza, inne były zgniecione z jednej strony lub brakowało im płatków.
Goździki różowe lub czerwone, w chyba pięciu bukietach po jedenaście złotych. Każdy bukiet był jednolitą masą o określonej kolorystyce i już ze składanego krzesła turystycznego wszystkie wyglądały tak samo.
Gerbery także były w bukietach z żółtych, czerwonych i różowych kwiatów. Każdy bukiet kosztował dwanaście złotych. Zostały trzy. Jeden był bardziej czerwony, w drugim więcej było żółtych kwiatów. Trzeci miał wszystkie kolory mniej więcej po równo, ale większości kwiatów brakowało płatków lub były one jakoś przygniecione.
Przedziwne niczym Ona anturium z czerwonym kwiatem i sterczącym kwiatostanem. W białym, plastikowym wazonie zostały cztery. Kosztowało po piętnaście złotych, bo robiły wrażenie. Wszystkie były identyczne i wyglądały zdaniem Kwiaciarza jak sztuczne.
U stóp zielonego, plastikowego stołu ogrodowego ustawionych było pięć mniejszych, białych, plastikowych wazoników, o które oparty był biały karton z napisem „TULIPANY 5,-”. Wszystkie tulipany były białe, dosyć małe, ale praktycznie identyczne ze swoimi kwiatami niczym ucięta u góry łza tudzież kropla wody. Było ich tak dużo, bo Kwiaciarz, nie popierając tego wniosku żadnymi zestawieniami uważał, że sprzedają się najlepiej.
Kwiaciarz nie czuł zapachów tych wszystkich kwiatów. Był do nich przyzwyczajony bardziej nawet niż do brzęczenia agregatu prądotwórczego, poza tym stojąc tak blisko siebie zlewały się w jeden zapach, który każdy nazwałby „zapachem kwiatów”. Kwiaciarz wpatrywał się w te wszystkie kolory i kształty. Poczuł ogromne zmęczenie wszechobecną jaskrawością, jaskrawością anturium i gerber, a nawet wszechpotężną żółcią plandeki. Każdy kolor, jaki widział, był bardzo jaskrawy i tworzył dysonans z innymi. Wewnątrz żółtego namiotu nic nie było subtelne, wszystko atakowało zmysły z pełną siłą, nawet mocny, toporny smak herbaty w brązowym termosie z czarnym zamknięciem, nawet gorąco wydobywające się z farelki pokrytej zieloną emalią, a także przytłumiona, ale i tak jazgotliwa muzyka popularna z czarnego, prostokątnego radia z antenką z boku. Kwiaciarz zdał sobie sprawę, że nie ma już po prostu siły.
-Pierdolę to- Szepnął do siebie. Wstał ze składanego krzesła turystycznego, zrobił trzy kroki do przodu, po czym odchylił żółtą plandekę na wprost niego.
Na dworze był już wschód słońca. Kwiaciarz poczuł przenikliwe zimno owiewające jego twarz. Było to szokujące, ponieważ ciało Kwiaciarza zapomniało całkowicie o wrażeniu takim jak ruch powietrza. Jego wzrok poczuł się, jakby zgasło światło lub jakby do zmęczonego organu przyłożono lód: beton domu handlowego miał niebieskawy odcień, a okna przeszklonego biurowca odbijały niebo. Niebo było intensywnie błękitne, z jakby rozmazanymi chmurami układającymi się wzdłuż zakrzywionej linii. Z jednej strony błękit przechodził w żółtawą biel- tam wschodziło słońce.

Podziękowania dla konsultantki ds. kwiatów, bez której by to było bez sensu

23 grudnia 2012

Równoległość

Teraz jest taka sekwencja
Że równocześnie
Ekran lewy
I ekran prawy
Na jednym wszystko od świetlówki
Na drugim wszystko podwodne
Lamperia powierzchnia do połowy
Ocean po samo dno
Podchodzę do przymierzalni
Płynie samotnie meduza
Wchodzę bo mogę
Ma dzisiaj szczęście
Zasłaniam szorstkim na zaczepach
Bo w całym wielkim oceanie jest druga
Rozpinam swój pasek i guzik
Teraz się zbliżają do siebie
Ześlizguję spodnie z nóg
Chociaż się nie widzą chyba
Żesz kurwa zapomniałem zdjąć buty
To samiec meduzy poznaje że samica
Kręgosłup boli od rozwiązywania
Dlatego podpływają bliżej
Wnętrze buta zionie skarpetą i skórą
Dotykają się czułkami
Każdy mój but tak ma
Parzydełka tę parę nie parzą
Przy kostkach upada telefon
Tylko się nimi ze sobą splatają
Jest mu teraz zimno jak moim stopom
Żeby tylko ciaśniej i bliżej
Z wieszaka ś-ciągam niemoje spodnie
Pocałunek krawędziami galaret
Są zimne i ten taki detergent
Aż drżą bo o to jest łatwo
Ciągnąc w górę nie wiem co to będzie
Całe się już ściskają
Czy nie będą za krótkie?
Meduz wchodzi w meduzę
Czy otoczą moje lędźwie?
Galaretami rusza orgazm
Może będą robiły przestrzeń?
Wtem się odplątują oddalają
Odsuwam szorstkie na zaczepach
Płyną już zupełnie inaczej
Żeby dalej lepiej widzieć lustro
Osobno meduza i nic dookoła

I wtedy gaśnie

02 grudnia 2012

Dym

Tego się nie da inaczej powiedzieć
Mi się to nie podoba że
Ona jest żywa
Jedząca oddychająca
I ślizgająca
Przyciągająca i dusząca
Zaszczycająca zmęczająca

Co byś nie robił
To będzie ci takie głupio
Jakbyś się wywrócił
I ci czapka spadła
Pod jej stopy
Na nich jest mazda trzy
Bo malować paznokcie
Chodzi do samochodowego mechanika

W niej mikstury się śmieją
Ze mnie
Ma terapię pigułką gwałtu
Na mnie
Rzyga paracetamolem
I opóźnionymi pozdrowieniami
Z oczu
Sutków
I gardła
Od ciśnienia ma zęby do przodu
I cieszy się ze wszystkiego

Najgorsze jest jej wnętrze
Tam wszystko ścieka
Jest wilgoć ślisko
Wszystko
Jedna ściana z drugą
Się lepi lepi

Takich ludzi jak ona nie ma podwójnych
Jest płaska
Mnie teksturą się odcina
Taka linia podziału się robi
Aż boli na niej bardziej
Bo reszta się rozmazuje
Ma za mały kontrast

Sobie wypala stygmaty
Szlugiem na cyckach
Żeby bardziej cierpieć
Za czyjeś nie wiem
Może grzechy
Moje grzechy?

Ja nie mam grzechów
Mogę rzucić kamieniem
Bo wiele leci w moją stronę

Te stygmaty są otworami
Taka ich martwa natura
Z nich się wydostaje zapach
Starych kwiatów drogich
Jak dym pod ciśnieniem
Syk w pustce bez reflektorów
Pssss
Od dołu z pochwy
A potem w górę w górę

Tego nie da się inaczej powiedzieć
Uważam że to straszne
Gdy przychodziła
A te wydzieliny stygmatyczne
Ja wyczuwam PLECAMI
Bo ich jest aż tyle
Że wykształciły odnóża
Chwytne jak wspólne tematy